niedziela, 24 sierpnia 2014

Rozdział XIV



Witajcie :) Dziś prezentuję wam bardzo krótki i mało skomplikowany rozdział :) Wybaczcie. Na usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że potrzebowałam trochę oddechu od akcji, by móc zakorzenić nowe wątki :D A tak naprawdę to cierpię na dwumiesięczny brak weny. Kiedy wakacje się skończą, pewnie moja zmora powróci. Zatem cieszcie się bardzo krótkim Rubienem i życzę miłego ostatniego tygodnia wakacji.  (musiałam to powiedzieć :D)

_________________________________________________________________________



Z całej siły trzasnąłem drzwiami czerwonego ferrari usadawiając się za kierownicą. Paczkę sporej wielkości rzuciłem na siedzenie obok wywołując syknięcie.
- To nowy garnitur, stary… - powiedział szofer, który został zdegradowany przeze mnie do roli zwykłego pasażera – Coś ty robił z tą paczką? – zapytał przyglądając się jej pouwalanym bokom – W piłkę grałeś? Sawwa, chyba wiesz…
- Cicho.
- To bardzo delikatne części, od nich zależy praca silnika. Jeśli nie chcesz wybuchnąć po włączeniu zapłonu radziłbym….
Uderzyłem głową w kierownicę.
Przeklęta paczka.
Przeklęta Alice.
Przeklęte życie.
Larry nie przejmował się moją reakcją. Paplał dalej.
- Wilson… - spojrzałem mu w ślepia – Kurwa cicho.
Ruszyłem bez ostrzeżenia a on przywalił głową w kokpit. Od razu poczułem się lepiej. Zahamowałem.
- SAWWA!
Znów przyrżnął. Roześmiałem się. Sprawianie bólu jest takie przyjemne! Powinienem robić to częściej. W sumie robię to całkiem często…
- Skoczyć ci po lód? – zapytałem. Trzymał jedną ręką czoło, a drugą paczkę. Czyżby obawiał się, że wypadnie mu mózg? – Jest czerwone. Och już nie. Jejku. Twoja strata. Tak mi przykro – położyłem rękę na sercu.
- Często zastanawiałem się nad twoją prawdziwą twarzą. Wiec to ona. Szczebiocząca dziewczynka – prychnął i zaśmiał się gardłowo. Poprawił czarne okulary na nosie. Ten człowiek nie jest normalny.
Podrapałem się po brodzie. Przydałoby się użyć brzytwy.
- Ostatnimi czasy żart ci ewoluował. Blać! Jedźcie prędzej! – wkurzyłem się i ominąłem samochody na skrzyżowaniu. Dodałem gazu.
- Nie łam wszystkich przepisów! Zachowaj jakiś umiar, Rubienie.
- Gadasz jak eta sooka.
- Eee… Kto?
Jaki on ciężko kapliwy.
- No matka no.
- Ty masz matkę? – oburzył się.
Szczęka mi opadła.
- No sobie kurwa wyobraź!
Dobrze, że dotarliśmy do pensjonatu mojej dorogayewa, czyli domu Larrego Wilsona. Jak tu słodko. Żonka zmieniła firanki. Grzebał się długo przy bramie. Jak zwykle.
- Masz problem by włożyć kluczyk do dziurki? Co z ciebie za facet – prychnąłem, a on obrzucił mnie spojrzeniem pełnym wyższości spod swoich czarnych okularów. Brama podniosła się w górę.
Cholerny łysol.
Ocalałe części mojej ślicznotki stały na samym środku sporego garażu. Ostatnio mało spędzałem z nią czasu. Gdyby nie arsenał…
Wilson opuścił bramę i zaczął się wałęsać po garażu z telefonem w ręce.
- Widziałeś? – zapytał Larry - Ten filmik ma naprawdę sporo wejść. Ten twój czołg oczarował nie tylko Gocewię.
Zapaliłem lampkę i usiadłem przy stole. Zacząłem otwierać przeklętą paczkę i wyjmować części. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Głupi to zawsze ma szczęście – mruknął spoglądając mi przez ramię. Żadna część nie była uszkodzona.
- Wilson, naruszasz moją przestrzeń.
- A co ty, myśliwiec? Posuń się, pomogę ci to złożyć.
- Jesteś dziwnym człowiekiem.
- Czyżby mała dziewczynka, Rubienka, po raz pierwszy spotkała się z dobrem?
Dźgnąłem śrubokrętem między palcami jego dłoni. Prychnął.
- Zastanawia mnie, co zrobisz, kiedy znajdziesz przeciwnika, który nie boi się bólu i śmierci – mruknął. – Będzie jak ty.
Przeciągnąłem się leniwie. Nie chciało mi się. Przyznaję szczerze moja ślicznotko. Nie chce mi się składać twojego serca. Wybacz. Należy mi się trochę lenistwa po nieprzespanej nocy.
- Sawwa, jesteś kotem czy co? Aww… To musiało boleć. Nie kręć tak szyją! – szturchnął mnie łokciem – Przyznaj, miałeś pracowitą noc?
- Da – uśmiechnąłem się lubieżnie. – Przestań pstrykać na telefonie tylko zajmij się silnikiem, skoro chciałeś pomagać – dodałem.
- Trąbią o was od… - podrapał się po szczecinie – Od kiedy przyjechałeś… Nie mają innych tematów? O wojnie, by…
- O nas?
- No o LU.
- Lu?
- Nie zgrywaj wariata – prychnął i poprawił okulary.
- Czy ty nawet w nich śpisz? – mruknąłem, na co speszył się lekko.
- Są wygodne.
- O co chodzi z tymi LU?
Zaskrzypiały drzwi.
- Głupiec z ciebie, Sawwa – szepnął wstając. – Kochanie, witaj!
Słodki ton Larrego przeraził mnie. Niczym z procy pobiegł do piękności stojącej w drzwiach. Ubrana była w ładną sukienkę w kwiatki i prosty sweterek. Wyglądała jakby właśnie wróciła z spaceru. Jej brązowe włosy opadały delikatnie na ramiona. Uśmiechnęła się do mnie promiennie zupełnie olewając swojego męża, który zaczął przymilać się do niej jak pies. Mdli mnie.
- Siema, R! – powiedziała i przybiła ze mną piąteczkę. – Coś widzę słabo ci to idzie…
- Witaj, Beatrice. Twój mąż mnie zagaduje.
Zgromiła go wzrokiem.
- Wilson, zakupy z bagażnika i to już – Larrego już nie było. – R, zostaniesz na obiad?
Byłem nawet głodny.
- Wybacz, Bea…
- R! Nie rób mi tego. Kupiłam tyle smakołyków, nie mogą się wszystkie zmarnować w żołądku Larrego, prawda?
Spojrzałem w jej piękne, błękitne oczy. Więc to oznacza słowo żona.
- Ujęłaś mnie.
- Yes!
W drzwiach pojawił się Wilson.
- Co tu stoisz, hm? Do kuchni z tym? Może sama mam to wnosić po tych schodach? –zbeształa go. Beatrice jest przykładem idealnej żony. – R, no chodź!
- Nadawałabyś się na dowódcę.
- Co nie? – roześmiała się.


Pozwoliłem sobie w podzięce za pyszny obiad oddelegować Wilsona z jego nowej, jakże uprzykrzającej mi życie pracy. Adrian wbił, czy też ubił sobie coś z głowy i postanowił zrobić z niego moją niańkę. Nie wiem czemu, ale uważa że mam w stosunku do łysego okularnika pewien respekt na pograniczu szacunku. Doprawdy cóż za bzdura!
Muszę przyznać z sercem na dłoni, że Beatrice gotuje wyśmienicie. Mógłbym stołować się u niej codziennie. Chyba pierwszy raz w życiu doznałem takiego uczucia. W tym tempie za niedługo zostanę dobrym człowiekiem… To dopiero bzdura.
Bez trzęsącego portkami Wilsona obok jedzie się dużo wygodniej, choć nie bezpieczniej. Pobiłem swój własny rekord i dotarłem do willi Adriana w mniej niż pół godziny. Order, potrzebny mi order! Gocewiańska drogówka nawet nie próbuje mnie złapać. Zabawne, że choć zmieniam auta jak rękawiczki, oni ciągle mnie rozpoznają. Mam nawet ksywkę tylko nie wiem jaką.
Nie spodziewałem się spotkać Adriana w willi. Ostatnimi czasy rzadko się w niej pojawia, przynajmniej wedle słów Wilsona. Wydaje mi się, że ma spore urwanie głowy w Firmie.
Zaparkowałem na podjeździe.
No kurwa nie wierzę. Dlaczego kiedy ja pokazuję się w willi on też musi w niej być?
Yebanot!
Zjeżdżał na swoim wózeczku, a obok niego wlekł się Morus i kilka pracowników. Słuchał uważnie rozkazów Adriana.
- … trzeba wzmocnić morale, Morus. Nie możemy sobie pozwolić, by stracono zaufanie do naszej szacownej Firmy przez głupie poczynania tego wariata. Wypadałoby się również opowiedzieć po stronie, oczywiście wiesz jakiej – mówił nieustannie. Zobaczywszy mnie, uśmiechnął się przełamując swą groźną minę. Miał spore worki pod oczami. Ciekawe czy winnym ich był kochanek czy praca.
Kiwnąłem mu głową i ruszyłem do środka. Nie wiem dlaczego każde moje pojawienie się tutaj taktował jak zwycięstwo.
Tym razem też nie miał zamiaru mi odpuścić.
- Rubien… Dobrze widzieć twoją urodziwą mordkę – zazgrzytałem zębami. Odwróciłem się żeby odszczeknąć, ale zamarłem. – Co to ma być? – zapytał wskazując na pole golfowe. Miał dość wyluzowaną twarz, ale w głosie czaiło się niebezpieczeństwo.
- Ślady czołgu – mruknąłem czując się jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku.
- Oglądając wiadomości w Firmie miałem przeczucie, że skądś kojarzę ten sposób prowadzenia. Ten sam co mój.
- Też się zastanawiałem któż wpadł na pomysł by jeździć czołgiem po Gocewii. Nieustraszony Adrian. Zastanawia mnie jak tam wszedłeś… - zachichotałem.
- Nie strugaj wariata, Rubuś. Rozumiem, że masz nową zabawkę, ale wolałem już ten twój motor. Przynajmniej nie zostawiał tyle śladów! Cóż to za pomysł by jeździć czołgiem po moim polu golfowym?!
- Idealny teren, wujaszku. Mogłem wypuścić konie i poćwiczyć celowanie…
- Dotknij moich koni, a porozmawiamy sobie inaczej – rzekł Adrian. Zawsze wiem gdzie wbić szpilkę by bolało najmocniej. – Musiałem im podać środki uspokajające!
- Ty?
Wywrócił oczami.
- Oczywiście, że służba. Rubien, mam nadzieję, że nie myślisz iż ujdzie ci to płazem. Ekscesy tego typu na moim polu są niedozwolone! – nie brzmiał jakby mocno się gniewał.
- Pokryję zniszczenia.
- Obawiam się, że cię nie stać – prychnął Adrian.
- Spłacę w naturze – roześmiałem się.
Spojrzał na mnie bardzo poważnie.
- Sobota godzina dwudziesta – powiedział. – Nie spóźnij się.
Zamurowało mnie.
- Co?
Adrian bez słowa podjechał do limuzyny. Kiedy podnoszono jego wózek dodał:
- Będzie fajnie – uśmiechnął się. – Acha i jeszcze jedno. Za niedługo będziemy mieli gościa. Przygotuj się…
- CO?
- Wyglądasz dokładnie tak, jak wtedy, kiedy w wieku pięciu lat…
- Szefie, musimy już jechać – powiedział Morus.
- Och, dobrze. Ale się zagadaliśmy! – mruknął z wyraźnie lepszym humorem. – Rubienie, nie zapomnij, że brak wentylacji płuc wcale nie polepszy twojego stanu. Wdech i wydech, kochanie. Przecież przyjazd twojej matki nie jest końcem świata!
I Adrian pojechał.
A ja stałem na schodach.

Dwie godziny później doszedłem do siebie.
Czułem się jakby wyrwano mi wnętrzności, a w zamian nalano wrzątku. Tak, to te uczucie. Poszedłem do pokoju, w którym ostatnio spałem.
Otworzyłem szafę i znalazłem się w środku.
Zastanawiałem się czy powieszenie się w ramach ucieczki będzie na miejscu.
Westchnąłem. To i tak bezcelowe…
Blać!
Uderzyłem pięścią w ścianę. Czemu nie może siedzieć w Rosji? Co skłania ją do przyjazdu? Przecież jest leniwa jak wieprz. Dlaczego jeszcze nie zdechła? Kiedy zaczyna się robić ciekawie, pojawia się eta sooka by zniszczyć to wszystko… Czemu nie da mi spokoju?
Miałem ochotę rzucić się na łóżko, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili.
- Przepraszam… - powiedział młody chłopak, mógł mieć dwadzieścia lat. Był zupełnie nagi i leżał na moim łóżku. Lustrował mnie z rumieńcem na twarzy.
Czyżbym o czymś zapomniał?
- Czy my się znamy? – zapytałem zdezorientowany.
- Nie, ale możemy… - zbliżył się do brzegu łóżka, przy którym leżała splątana pościel. Ten sposób poruszania… To miało być seksowne, tak?
Kurwa. Moja matka niszczy wszystko nawet kiedy jej tu nie ma. Z tego stresu pomyliłem szafy. To nie był mój pokój!
- Jesteś jedną z zabawek Adriana, prawda? – nie czekałem na odpowiedź. Odwróciłem się do wyjścia. Musiałem przyznać, że był słodki, prawie jak dziewczyna.
- Ty też? – na te słowa aż przystanąłem.
- Nie. To mój wujek… - po wypowiedzeniu tego słowa zrozumiałem jak dziwnie to zabrzmiało. Chłopaczek zarumienił się.
- Więc tak każe ci do siebie mówić…
Nie chciałem więcej tego słuchać. W normalnych warunkach z chęcią wdałbym się w bezcelową dyskusję z tą małą dziwką, ale mam matkę na głowie. Nie ma czasu. Trzeba mobilizować siły.
Znalezienie mojej szafy wymagało chwili czasu. Nie spodziewałem się, że ma więcej takich miejsc. Czyżby takie pokoje były zarezerwowane dla jego kochanków i dlatego miały szafy zamiast drzwi? Powinienem zmienić sypialnię albo wynieść się stąd.
To dobry pomysł. W miejsce gdzie ona mnie nie znajdzie.
Tylko żeby to było takie proste.
Usiadłem na łóżku.
- Kenshi – wezwałem sztuczną inteligencję, która przybyła tym razem pod postacią niebieskiego kotka. Usiadł naprzeciw mnie i przekrzywił łebek. – Czy wypłynęło coś w sprawie kierowcy tira?
- Nie, panie Sawwa. Wygląda na to, że człowiek zapadł się pod ziemię, jak wy ludzie lubicie mówić.
- Więc nie żyje.
Jego śmierć była wpisana w zlecenie. Ten, który stoi za tym bardzo boi się samego powiązania z jego osobą, wiec postanowił go usunąć. Trzeba to ugryźć z innej strony.
- Kenshi sprawdź wszystko co dotyczy Francesko Mariano. Gdzieś musi być jakaś wskazówka. Ktoś musiał wiedzieć co zamierza zrobić – podrapałem się po głowie.
- Już to zrobiłem, panie Sawwa. Informacje dotyczące jego zamieszkania są fałszywe. Trudno będzie mi znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Wydaje się, że Mariano istnieje jedynie w policyjnych rejestrach. 
- Cholera, a co z...
Poczułem wibrację w kieszeni. Dostałem wiadomość od Borysa.
Zvier, za pół godziny tam gdzie zawsze. B.
Co ja mam się tam teleportować? Zazgrzytałem zębami.
- Dobra, dokończymy to później - wstałem. - Jeszcze jedno. Kiedy leci najbliższy samolot z Moskwy do Gocewii?
- W piątek trzynastego w godzinach porannych.
- Czyli tak jak lubi…
Moja matka będzie tu za dziesięć dni.


Nie zdawałem sobie sprawy, że jest tak późno. Kiedy dotarłem na miejsce, było już zupełnie ciemno. Kilka latarni paliło się wokoło placu zabaw w centrum Gocewii. O tej porze nie było tu żadnych dzieci. Ominąłem kolorową zjeżdżalnię, piaskownicę i tory przeszkód. Kolorowe ławki stały naokoło placu, ale na żadnej z nich nie siedział Borys. Moje buty nieprzyjemnie szurały po piaszczystym podłożu. Wokół było bardzo cicho.
Usiadłem na huśtawce wywołując jęk metalowych łańcuchów.
Gdzie on się podziewa?
- Punktualnie, Zvier.
Przylazł.
- Myślisz, że czapka z daszkiem i dresowe spodnie cię odmłodzą, Borys? Chcesz wyglądać jak podupadły diler?
- Ja jestem podupadłym dilerem.
Roześmiałem się.
- Rozumiem, że masz coś dla mnie.
- Inaczej po co bym cię tu ściągał, co Zvier? Myśl.
- Tak jest!
- Ćpałeś coś? – zapytał nachylając się. – Wyglądasz, jakbyś ćpał.
- Niestety nie. Odczuwam silne przygnębienie z tego powodu… Wpadam w depresję…
Borys uśmiechnął się.
- Zaraz ci się polepszy. To duża sprawa, a masz na nią mało czasu.
Spod bluzy wyciągnął teczkę.
- To twój sposób na te mięśnie pod koszulą…
Zdzielił mnie teczką po głowie.
- Czytaj.
I czytałem, a z każdym słowem coraz bardziej odczuwałem przygnębiającą obecność mojej matki, która zbliżała się… Dziesięć dni do jej przybycia. Dziesięć dni do celu. Dziesięć dni do przymusowej ewakuacji.
- James… To nazwisko mi coś mówi – szepnąłem do siebie.
- Zajmiesz się tym? Znalezienie możliwości do zabicia go może być trudne…
- Wyzwania od czegoś są – uśmiechnąłem się podekscytowany. - Jest sprawa. Szukam pewnego faceta, ale jak się okazuje jest już trochę sztywny...
         - Więc?
         - Trup mi zwisa, ale potrzebna mi jego melina. Francesko Mariano. 
         - Ok. 
Borys pogadał chwilę, później poszedł z powrotem do swojej dziury. Ja jeszcze zostałem wpatrując się w ciemność. Huśtawka skrzypiała, a zza chmur wyjrzał księżyc.
Dzisiejszy dzień był spokojny, wręcz cichy, co zwiastuje burzę.
Czego ona może chcieć?
Przeszedł mnie dreszcz. Zrobiło się zimno. Bardzo zimno.
Czas rozpocząć przymusową ewakuację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz