niedziela, 8 marca 2015

Rozdział XVIIa


Dawno się nie widzieliśmy, czytelnicy :D
Przedstawiam pierwszą część rozdziału :P Prawdziwa akcja zacznie się w drugiej.
Proszę o komentarze :*

_____________________________________________




Kilka miesięcy wcześniej

Wilson zatrzymał się przed bukowymi drzwiami. Uniósł dłoń, by zapukać, ale zatrzymał ją tuż przed powierzchnią. Szybko poprawił krawat i marynarkę. Przygładził zaczesane do tyłu włosy.
Omal nie spadł z łóżka, kiedy rankiem, około godziny piątej, zadzwonił do niego pan Adrian. Nie sekretarka, pan Morus, czy Bóg jeden wie kto. Sam szef pofatygował się, by zaangażować z nim spotkanie. Już wtedy wiedział, że z tej sprawy nie wyniknie nic dobrego.
Po pięciu minutach wzdychania, poprawiania się i analizowania swych początkowych słów, w końcu odważył się wejść. Oślepiła go przeraźliwa jasność panująca wewnątrz gabinetu. Wpadające przez okno promienie słońca sunęły po eleganckich drewnianych meblach. Okalały głowę Adriana pochylonego przy biurku i skrupulatnie coś piszącego.
- Nalej mi brandy, sobie też możesz – powiedział Adrian nie podnosząc nawet wzroku znad kartek pokrytych drobnym maczkiem rękopisu. – Dobrze, a teraz usiądź – dopiero teraz spojrzał mu w oczy – Nie będę owijał w bawełnę, gdyż to nie ma sensu. Chociaż mógłbym po prostu kazać ci to zrobić, jednak intuicja mówi mi, że lepiej zajmiesz się sprawą po wyjaśnieniu – zabębnił palcami o blat i oparł się wygodniej o swój wózek. Gdyby miał sprawne nogi, pewnie zacząłby chodzić po pokoju – Oczywiście cała rozmowa i twoje dalsze działania zostają między nami. W najbliższym czasie do Gocewii przyjeżdża pewna bardzo specyficzna osoba, mianowicie mój siostrzeniec.
Wilson poprawił swoje czarne okulary.
- Rozumiem, więc chce pan bym został jego ochroniarzem.
- Nic bardziej mylnego – roześmiał się Adrian – Twoim zadaniem będzie zbliżyć się do niego.
Twarz Wilsona oblał rumieniec.
- Spokojnie, nie wymagam aż tak ścisłej bliskości. Zostaniesz jego przyjacielem. To nie będzie łatwe, ale myślę, że z twoim urokiem osobistym sobie poradzisz.
- Czyli mam go śledzić?
- Tym zajmą się inni – splótł ręce na piersi - Musisz dobyć jego zaufanie, to jest najważniejsze. Od jego przyjazdu będziesz mi składał szczegółowe relacje z jego poczynań. Zwracaj szczególną uwagę na wszystko co wiąże się z ludźmi umysłu.
Adrian wrócił do pisania najwyraźniej kończąc wydawać polecenie.
- Czy mogę spytać, dlaczego pan to robi? – zapytał po chwili Wilson jakoś dziwnie poruszony nowym zadaniem.
- Nie, Swierdigajew. Pamiętaj, co mi zawdzięczasz. Jeszcze jedno. Jakiś czas po nim przyjedzie tutaj kobieta, Alena Sawwa. Ten dzieciak będzie wtedy szczególnie roztrzęsiony, a ty musisz mieć czyste uszy. Kenshi prześle ci dokumenty o Rubienie. Zapoznaj się z nimi szczegółowo. Możesz odejść.
Cały stres odpłynął z Wilsona dopiero, kiedy usiadł w fotelu we własnym domu. Przetarł twarz. A ponoć zacząłem nowe życie – pomyślał. Jego wargi wykrzywił uśmieszek.


Czarna terenówka sunęła wolno po przepełnionym parkingu należącym do Firmy James Corporation. Zaparkowała w dogodnym miejscu, tuż naprzeciw wejścia. Przyciemniane szyby zapewniały pasażerom anonimowość oraz całkiem dobrą widoczność na ogromny gmach zbudowany ze szkła. Stanowił najwyższy budynek nie licząc centrum Gocewii. Wokół niego znajdowały się niższe, należące do tej samej firmy. Ludzie krążyli wokół nich jak mrówki, ubrani w eleganckie czarno białe kubraczki. Do każdego budynku można było dojechać samochodem dzięki sieci dróg, które przecinały wzdłuż i wrzesz całą powierzchnię tego małego "miasteczka".
- Długo zamierzasz tutaj czekać, Sawwa? – zapytał Wilson po dobrej godzinie oczekiwania. Siedział na fotelu pasażera i z nudów rozwiązywał krzyżówki – Imię żeńskie na D na siedem liter?
- Demeter? – prychnął Rubien.
- Dagmara! Kto by pomyślał – zachichotał jak staruszka – Ciotka mojej żony ma tak na imię. Dobija czterdziestki, ale nieźle się trzyma… Więc? Ile jeszcze?
- Zobaczy się – odparł i siorbnął przez rurkę mrożonej kawy. Gorąco – pomyślał. Od sprawy April miał spory problem z opanowaniem swojego ciała. Temperatura jego organizmu wzrosła do 60 stopni, co dla normalnego człowieka byłoby śmiertelne. Co gorsza czuł jak krew gwałtownie przyspiesza i zwalnia. A to oznaczało jedno. Proces przemian się rozpoczął i w żaden sposób nie jest w stanie go zatrzymać.
- Kenshi – na dotykowym ekranie wbudowanym w tapicerkę pojawił się obraz ślicznej blondynki w błękitnej, połyskującej sukience. Otworzyła swe piękne, rażąco niebieskie ślepia i uśmiechnęła się zniewalająco. – Co z tobą? – Rubien wyglądał jakby dostał w twarz.
- Elsa? To ty? – Wilsonowi z wrażenia aż wypadł długopis.
- Pan Adrian oglądał Krainę Lodu – westchnął Kenshi – A ja nie mogę się sprzeciwiać. Czym mogę służyć?
- Pamiętasz o czym rozmawialiśmy jakiś czas temu? Kazałem ci zebrać pewne dane.
- Na temat rodziny Jamesów krąży wiele informacji, ale głównie nie przydatnych dla pańskiego zadania.
- Nie tobie ustalać, co jest przydatne – syknął Rubien – Więc?
- James Corporation dorównuje prestiżem naszej firmie. Nie potrafię przedrzeć się przez ich zaporę bez punktu zaczepienia.
Rubien uderzył głową o kierownicę. Czego mógł się spodziewać? Cudów? Przeklinał siebie, że nie zajął się tym wcześniej. Kątem oka widział drepczących ochroniarzy i multum kamer rejestrujących każdego wchodzącego i wychodzącego. O anonimowym zwiedzaniu gmachu mógł sobie tylko pomarzyć.
- Blać – czuł jak zaczyna boleć go głowa. Ostatnimi czasy zdarzało się to zbyt często. Wdepnąłem w gówno. Termin realizacji zadania upływał jutro, a on był w zupełnej rozsypce. Dziwne, że Borys jeszcze nie dzwonił.
- Sawwa, co ty dokładnie planujesz zrobić? – zainteresował się Wilson przygryzając końcówkę długopisu. Rubien spojrzał na jego gębę z czarnymi okularami na nosie i klepnął go w ramie.
- Jeszcze się nie domyśliłeś? Mam zamiar zabić Pana i Panią James. Kurczaczka?
Wilson nieco zbladł.
- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego, Sawwa – syknął ze zgrozą patrząc na Rubiena opychającego się kurczakiem z KFC – Odwieź mnie do domu!
Oczu Rosjanina rozbłysły dziwnym światłem. Larremu aż ciarki przeszły po plecach.
- Ty pójdziesz! Kenshi, Jamesowie nie mają informacji o powiązaniu Larrego ze mną, prawda? – postać na ekranie zamigotała. Kiedy pojawiła się ponownie, pokiwała ochoczo głową – Nadajesz się!
- Ale ja… protestuję! – zawołał Larry aż cofając się od Rubiena, jakby odległość miała coś zmienić – Uspokój się! Ja się nie zgadzam!
Sawwa wyjął z kieszeni skórzanej kurtki czarny przedmiot i rzucił go Larremu.
- Podepniesz to do głównego komputera w ich siedzibie.
Serce Larrego gwałtownie przyspieszyło, furkocząc jak ptaszek zamknięty w klatce. Wydawało się, że zaraz wyskoczy mu z piersi. Ja tu zawału dostanę!
- Tylko nie becz – syknął Rubien i odpalił silnik wozu. Rozglądając się za siebie, zaczął cofać – Wskazówki będę ci przesyłał w postaci myśli. Kenshi też ciągle będzie z tobą. Razem będziemy monitorować twoją sytuację.
- Chcesz żebym tam poszedł teraz? Tak bez przygotowania?
- A co? Potrzebujesz dodatkowego rozciągania?
Wyjechali z parkingu na prywatną drogę w pobliżu głównego gmachu.
- Nie takie rzeczy się robiło. Zepnij poślady i załatw sprawę! – Rubien zatrzymał wóz upewniając się, że nikt ich nie widzi – Powodzonka – dodał i wypchnął Wilsona z wozu zaśmiewając się z Kenshim do rozpuku.


Panie Adrianie, chciałbym zaznaczyć, że to nie było wpisane w umowę!
Rozejrzałem się dookoła, ale na nieszczęsnym chodniku nie było nikogo innego oprócz mnie. Zacisnąłem dłonie w pięści i wrzasnąłem niemo. Czemu ja muszę to robić? No za co, Boże? Why me?
Ironią losu, jakieś cztery lata temu takie ekscesy były dla mnie czymś naturalnym! Ale teraz? Ja się kurczę ożeniłem!
- Nie lubię tego… - szepnąłem.
Nikt tego nie lubi – aż podskoczyłem słysząc głos Rubiena tuż obok mnie, jakby szeptał mi coś do ucha. Każde słowo dawało dziwnie wibrujący pogłos. Wzdrygnąłem się.
Rusz się i zdejmij te okulary, bo się wyróżniasz!
Brakowało jeszcze, żebym mu zasalutował. Co on ma do moich okularów? Poszedłem w stronę głównego budynku. Mógł mnie chociaż wyrzucić trochę bliżej. Debil jeden.
Uważaj, bo się zarumienię.
Czy ty możesz nie słuchać moich prywatnych myśli?
A co ja mam jakiś filtr?
Ominąłem grupkę pracowników zmierzających ku samochodom. Dochodziła druga, więc niektórzy wybierali się na lunch. Wszyscy będą zajęci myśleniem o jedzeniu, wiec nie powinni zwracać na mnie szczególnej uwagi. Ciekawe czy to też zaplanował?
W końcu znalazłem się na miejscu. Przed wejściem czuwało kilku ochroniarzy. Ominąłem pas rabatek i krzewów prawie zderzając się z wytworną brunetką.
- Przepraszam – bąknąłem.
Powiem Beatrice.
Przecież nic nie zrobiłem, o co ci chodzi?
Widziałem to zbliżenie na cycki! Omal nie wjechałem w drzewo, głąbie! Informuj mnie wcześniej!
Jak? Mam ci znaki dymne wysyłać?
Po prostu idź i skup się na celu.
Doprawdy, do czego to doszło, żeby tak mi rozkazywać! Szklane drzwi rozsunęły się przede mną. Za każdym razem czuję się jak gwiazda. W środku, na głównym holu rzeczywiście panowała pustka, a ostanie niedobitki kierowały się ku wyjściu. Zapatrzyłem się na listę pięter z opisem znajdujących się na nich wydziałów. Czy jest szansa, że znajdę główny komputer w informatycznym? Wyobrażałem to sobie, jako ogromną maszynę schowaną w piwnicy.
Poczułem wibracje w kieszeni. Nieznany numer. Odebrałem.
- Tak, słucham?
- Nie stój w recepcji, tylko rusz zad na ostatnie piętro!
- Ruuu…
- Cichaj!!!!
Zamilkłem. Nie powinienem mówić jego imienia na głos, jest dość charakterystyczne.
- Udawaj, że mówisz z szefem.
- Oczywiście. Zajmę się tym.
- W budynku mają bariery przeciwko ludziom umysłu. Odcięło mnie od ciebie. Wiem, że czujesz się samotny.
- Nie zgodzę się z panem.
Ciągle potakując i mamrocząc pod nosem skierowałem się do windy. Na szczęście byłem w niej sam.
- Zbytnio się nie rozluźniaj. Wokół ciebie jest co najmniej dziesięć kamer. Oddychaj. Przez telefon czuję twój stres.
Łatwo ci mówić, kiedy siedzisz w aucie. W przeciwieństwie do ciebie ja mam sporo rzeczy do stracenia, jeśli mnie złapią.
- Słucham? – oczekiwałem na dalsze wskazówki.
- Z tego co dowiedział się Kenshi, na ostatnim piętrze znajduje się zarządca całego gmachu i to jego komputer zawiera potrzebne nam hasła dostępu do części wewnętrznego systemu.
Winda wreszcie dojechała. Zabrzęczały dzwoneczki, a kobiecy głos poinformował o piętrze i znajdującym się wydziale. Zaczynała mnie boleć ręka od ciągłego podtrzymywania telefonu. Wyszperałem w kieszeni przełącznik i wsadziłem nadajnik do ucha. Od razu lepiej.
Wystrój budynku przypominał wnętrze Firmy. Ściany miały odświeżające, jasne kolory, a natężenie światła było nad wyraz wysokie. Również na tym piętrze znajdowała się mała recepcja. Na szczęście nikogo nie było za szklanym biurkiem. Panująca cisza, rozpraszana odgłosem moich kroków, denerwowała mnie.
- Mów coś – powiedziałem.
W odpowiedzi usłyszałem prychnięcie.
- Oglądam pornosa. Rusz się. Nudzę się.
- Mam cię jakoś zaspokoić, czy co? Znajdź sobie dziewczynę, Rubien. Polecam!
- Chyba spasuję. Nie nadaje się do stałych związków – w tle słyszałem jęki.
- To przestań podchodzić do kobiet tak materialnie. One mają uczucia. Naprawdę.
- Gdzie jesteś? Twój głos zaczyna mnie irytować – syknął.
- Jesteś okropny. Dochodzę.
- Doprawdy? – roześmiał się Rubien. – Ja też.
Nie miałem siły mu odpowiedzieć. Kiedy skończy się ten korytarz? Czemu tu tak pusto? Coś mi tutaj nie gra. Obejrzałem się za siebie. Czułem się obserwowany. Ostatnie drzwi należały do zarządcy. Pukać czy wchodzić? Co robić? Nie dość tego, w słuchawce usłyszałem budzenie. Dlaczego rozłączył się w takim momencie? Westchnąłem i dotknąłem klamki.
Na szczęście w środku nikogo nie było. Okna wychodziły na mały park z tyłu gmachu. Z bólem serca wszedłem na śnieżnobiały dywan, na szczęście nie zostawiałem czarnych śladów. Na biurku stały monitory. Rozejrzałem się szybko i podbiegłem do niego. Nie interesowały mnie dokumenty. Szybko schyliłem się i podpiąłem małe urządzenie do wejścia USB. Komputer sam się uruchomił. Czułem się jak w filmie akcji tylko bez akcji. Wszystko szło dziwnie prosto. Moc lunchu.
Na ekranie pojawił się czerwony komunikat. Wyjąłem urządzenie i z uśmiechem kroczyłem ku drzwiom. Kiedy opuściłem pokój i znalazłem się na korytarzu, cały mój stres odpłynął. Pogwizdując kroczyłem ku windzie.
Skrzypnięcie drzwi wzbudziło na nowo moją czujność. Nikogo prócz mnie nie było w pomieszczeniu. Dostrzegłem dziwny kształt tuż przed moją twarzą. Nie zdążyłem się cofnąć.
Ciemność zalała mój umysł.


Obudziłem się w małym, dusznym składziku wypełnionym  miotłami i wiadrami. Ktoś zakneblował mi usta i związał ręce. Zero możliwości kontaktu z Rubienem.
Byłem w czarnej dupie.
Co robić? Starałem się jakoś wyswobodzić, ale ktoś wyjątkowo się postarał, by mi się to nie udało. Dałbym sobie rękę uciąć, że na tym korytarzu nikogo nie było! Więc skąd wziął się tam ten facet? Nawet nie zdążyłem mu się przyjrzeć. Pojawiła się twarz i ciemność. Coś ciepłego spływało mi po skroni. Jak długo tutaj siedziałem?
Drzwi składziku otworzyły się ze skrzypnięciem prawie uderzając mnie w głowę. Ktoś nieznajomy pochylił się nade mną i brutalnie zerwał mi taśmę z ust. Syknąłem.
- Nieźle ci się oberwało – usłyszałem znajomy ton głosu, jednak jakiś dziwnie zmieniony. Uniosłem wzrok.
- Rubien, to ty?
Przede mną stała urzędniczka o figurze modelki w dopasowanym wdzianku. Z tyłu głowy powiewał jej kucyk. Poprawiła okulary i przeczesała palcami grzywkę. Nawet zachowywała się, jak kobieta. W życiu bym nie wpadł na pomysł, że to przemieniony Rubien, gdyby nie jego charakterystyczny sposób bycia.
- I jak wyglądam? – wysłała mi buziaka.
- Jakim cudem? – czułem, że szczęka mi opada.
- Zainspirował mnie pornol. Wstawaj, nóg nie masz związanych.
Wygramoliłem się za nim na zewnątrz. Nadal znajdowaliśmy się na tym samym piętrze. Mózg rozsadzało mi z bólu. Zajęczałem. Miałem dość.
- Skąd wiedziałeś?      
- Zacząłem coś podejrzewać, kiedy nas rozłączyło – wzruszył ramionami - Widzisz informacje Kenshiego okazały się częściowo prawdziwe. Komputer sterował jedynie kamerami i barierami dotyczącymi ludzi umysłu. Prawdziwe informacje ma ktoś inny.
Więc nie przyszedł mnie uratować, skubaniec. Po prostu nie wykonałem zadania i biedaczek musiał pofatygować się sam.
- Weź się nie obrażaj, to ja tu jestem kobietą, nie? – prychnął i schylił się zaczynając szperać pod spódnicą. Oczy omal nie wypadły mi z orbit. Szukał czegoś jakiś czas, aż w końcu ze śmiechem wyjął spluwę.
- Co? – uniósł brwi – Ty idioto, miałem ją na pasku przy udzie.
Parsknąłem. Co za koleś.
- Idziemy, czy co? – zapytałem.
Pokręcił głową – Musimy dotrzeć do naszych informacji, bo widzisz one tutaj są… Magiczne, nieuchwytne…
- Co ty pierdolisz? Nawąchałeś się denaturatu?
Rubien odwrócił się i strzelił w pustą przestrzeń korytarza. Uśmiechnął się. Opróżnił cały magazynek. Usłyszałem głośny syk, a na gładkiej powierzchni kafelek zaczęła pojawiać się krew. Powietrze w pobliżu niej zamigotało i naszym oczom ukazał się facet, zupełnie golusieńki, jak go pan Bóg stworzył.
- Ku*** - zawył – Oszalałaś, dziwko?
- Mów mi suka! – roześmiał się Rubien i poczłapał do nieznajomego kolesia – Bierz go, Larry. Musimy go zanieść do wozu.
- Co?! Czyś ty zwariował zupełnie?!
Jak on sobie to wyobraża? Mamy nieść z ostatniego piętra nagiego, rannego kolesia i nie zwrócić na siebie uwagi?
Nie, nie mówcie mi…
Ja nie chce!
Niech ten dzień się już wreszcie skończy!

C. D. N

      ●

Gorąco oplatało ludzkie ciała. Wiło się i obezwładniało. Poprzez krzyki przedzierał się syk ognia i trzask palącego się drewna. W popłochu szukano wyjścia, ale wszystkie drogi odciął żywioł. W tej chwili ostatnim ratunkiem przed spaleniem żywcem była samobójcza śmierć. W ruch poszła broń, przyglądano jej się ze strachem i łzami w oczach.
Ostatni z żyjących porywaczy spojrzał na chłopca. Została ostatnia kula.
- Kto by pomyślał… - szepnął i strzelił sobie w twarz.
Krew spryskała dziecko. 



_______________________________________________________________________

Wszystkiego najlepszego, drogie kobietki! :******



sobota, 14 lutego 2015

Rozdział XVI

Notka pisana z dwóch perspektyw, a raczej z innej osoby więc proszę się nie przerażać, ale inaczej nie mogłam tego wykminić! Więc sie nie zdziwić xD 


 - No to jeszcze raz! - krzyknęłam wykonując piruet wstając z kolana. - Pięć, sześć, siedem, osiem! I Raz i dwa i trzy...
           Wraz z dziewczynami wykonywałyśmy serię skomplikowanych ruchów, które umieściłam w wymyślonym, ubiegłej nocy układzie choreograficznym. Na skończenie tańca miałyśmy niecałe dwa tygodnie, a nie byłyśmy nawet w połowie. Wymyślanie choreografii do teledysku naprawdę nie jest łatwe. Trzeba wziąć miliard aspektów, poprawek i naradzań się co będzie lepsze, a ta durna konferencja nie wniosła do mojej głowy nic nowego. Podali mi jedynie jaki ma być charakter i przebieg piosenki i co ma być uwzględnione. Zostałam zmuszona do wymyślenia trzech solówek i czterech układów po 3 minutach, do jednej i tej samej piosenki. Do głowy można dostać. A ja przepraszam bardzo się rozdwoję? Ciekawe jak Jasmine ułoży mi plan dni na następne dwa tygodnie. Powodzenia życzę.
           Choć cieszyłam się z takiej formy treningów. Jest duża szansa, że moje dziewczyny zostaną zauważone i może posypią się jakieś propozycję. W końcu gość, który poprosił mnie o choreografię to nie byle kto, jak najsłynniejszy i najbardziej utalentowany menager gwiazd Christopher Hanstvell. Capnął mnie na moim przyjęciu i szybko wytłumaczył o co cho i czego ode mnie oczekuje, rzucił mi rycerską rękawicę pod nogi, a ja naiwna ją złapałam. Głupia Alice! Tak sie nie robi!
           Za tą przysługę wisi mi cztery ciastka migdałowe z nadzieniem budyniowo-imbirowym i wycieczkę po najdziwniejszych knajpach w japonii. Jego kieszeń to wytrzyma, a ja lubię się targować. Do byle czego nie wchodzę.
           Poza tym za hajs zarobiony w teledysku będe inwestować w rozbudowę mojego małego zoo, dla beznadziejnych przypadków bądź na program tępienia kłusownictwa. A tu moje rączki aż świerzbią! Muszę się wybrać do Afryki, bądź Azji. Musze skopać kilka tyłów osobą, które nie wiedzą, że broń palna i nie tylko powinna leżeć za szybką w gablotce, a nie w rękach nieodpowiedzialnych ludzi.
Jeśli chcą się mierzyć z potęgą natury powinni, wejść do dżungli, bądź na dzikie stepy Afryki, bądź innych dzikich miejscach w samych gatkach, bez uzbrojenia i zdać sie na instynkty, aby być na równi ze zwierzętami. Żeby się przekonali jak to jest jeśli nagle ni z tego ni z owego twoje życie ucieka z ciała, ponieważ zostajesz trafiony w witalny punkt, tracąc życie. To jest chore! Chyba każdy chciałby się pożegnać normalnie z życiem.
 - Dobra koniec!
Ostatni skok i zakończyłam układ.
Dziewczyny jak jeden duch padły zmęczone na ziemie. Spojrzałam na nie z zaskoczeniem.
 - Ale kochane panie! Co to ma być? - krzyknęłam patrząc na wymordowane towarzyszki - Co z waszą kondycją?
Dziewczyny wyglądały jakby przebiegły cały marraton. No, no! Będe musiała nad nimi popracować.
 - Jesteś tyranem! - sapnęła Sylwia wyciągając w moją stronę dłoń.
Uśmiechnęłam się.
 - Dziewczyny ja sie nawet nie spociłam! - stanęłam twardo nad uczennicami.
 - Bo ty jesteś robotem! - stęknęła druga.
 - ...i bez uczuć.
Zmarszczyłam brwi.
 - A więc to tak? - czas się na nich odegrać. - Czas popracować nad waszą kondychą! - włączyłam muzykę - Wstawać i od nowa! Za niedługo występy! No już! Już. - pomogłam im wstać. - I pięć i sześć i siedem... I!



              Dziewczyna o włosach koloru dojrzałego jabłka, trupiobladej cerze z zarumienionymi od pudru policzkami i nienagannym niebiesko-szarym stroju biegacza, przemierzała park leśny spokojnym, równym biegiem, który do tej pory nie wycisnął z jej ciała ani kropelki potu, ani przyśpieszonego oddechu. Biegała od zaledwie dwudziestu minut i nieczuła aby w jej organizmie zaszła jakaś szczególna zmiana, no może lekkie mrowienie w jej nadwyrężonej kostce od za wysokich szpilek, które nosiła ubiegłego wieczoru.
            Kobicie dorównywały kroku trzy pokaźne, kudłate kształty, o różnym umaszczeniu, a także innej długości sierści. Przez swoich towarzyszy, dziewczyna została zauważona przez każdego spacerowicza, udającego się w wędrówkę pomiędzy drzewami. Jednakże nie było to jej zamiarem. Po prostu uznała, że zwyczajne wyprowadzanie psów jest nudne i wpadła na pomysł porannego joggingu. Lecz ludzie nie byli przyzwyczajeni do widoku spuszczonych ze smyczy psów, biegających swawolnie po lesie, bez kagańców lub innego zabezpieczenia chroniącego ich dzieci i pupilie przed ostrymi jak brzytwy kłami. Właściwie ludzie nie mieli się czego bać. Każdy z psów nawet kątem oka nie zauważył  nic godnego uwagi, widziały jedynie potrzebę dążenia za swoja Panią gdzie by nie poszła. No może poza wielkim czarnym wilczurem, który zawsze szukał sposobności aby na kilka chwil zwiać bez ostrzeżenia i pobiegać samotnie pomiędzy drzewami i poczuć się jak swoi, wolni przodkowie, czując mierzwiący sierść zimny wiatr i zew instynktów, które obecnie były przytłumione przez chęć leżenia w ciepłym posłaniu i pochłaniania niezliczonej ilości pokarmu o każdej porze dnia i nocy. Lecz dziś instynkty wzięły górę nad posłuszeństwem i Demon jak to miał w zwyczaju, zwolnił chodu na tyle aby znaleźć się za swoją właścicielką i bez ostrzeżenia, prawie bez szelestnie wskoczyć w najbliższe krzaki i zniknąć z pola widzenia. Wilczur przemierzał las, wąchając za tropem. W powietrzu unosiła się ledwie wyczuwalna nutka człowieka, tych śmierdzących i bardzo hałaśliwych stworzeń chodzących na dwóch nogach. Wilczur w końcu z niuchał  trop i poddał się szaleńczemu biegu prosto do swojego celu, którym był stary buk z wielką zjedzoną przez termity, przegniłą dziuplą. Nim jego cztery łapy dotarły do upragnionego pnia, istota poczuła przeszywający chłód na swoim grzbiecie, a tuż po tym czarne futro upadło na ziemię do wielkiej kałuży krwistoczerwonej, gęstej krwi.
            Mężczyzna oparł się zakrwawionymi plecami o martwy pień drzewa, łapiąc równowagę po przekształceniu swojego kręgosłupa i innych kończyn na ludzkich. Jego skóra - ta prawdziwa - szczypała jakby ją ktoś pozbawił najważniejszego pigmentu. Ból łamiących się kończyn i wskakujących na swoje miejsce kości był nie do zniesienia, z trudem opanował ryk. Ciężko dysząc sięgnął zniekształconą ręką do środka dziupli krzywiąc się, ni to z obrzydzenia ni to z bólu. Wymacał pazurami plastikowy pakunek, który wyciągnął, podtrzymując się drugą ręką aby nie upaść. Zagryzł wargi, lecz to był błąd. Jego kły nie do końca się cofnęły i przedziurawił sobie wargi na wylot. Splunął. Rozwiązał pakunek i wyciągnął z niego kilka zwilżonych ręczników, parę znoszonych butów do biegania i sportowe ubrania. Lykan wiedział, że nie może tracić zbyt wiele cennego czasu i wymacał w pakunku jeszcze jedną rzecz, niezbędną do prawidłowego funkcjonowania jego organizmu w nowej formie. Srebra strzykawka. Niewiele myśląc przystawił sobie pistolet z serum do szyi i nacisnął spust. Płyn został wystrzelony do jego krwoobiegu. Nie czekał na rezultat, poczuł go dopiero w chwili kiedy wybiegł na dróżkę, kompletnie ubrany z okularami na oczach, aby jego wyostrzony wzrok nie przeszkadzał mu w normalnym -ludzkim - funkcjonowaniu. Szkła zostały starannie skonstruowane, aby nie nadwyrężały wzroku, a pomagało w pogorszeniu go na tyle ile pozwoli ich limit. Mężczyzna przebiegł jeszcze kilka metrów, aby zlokalizować swój cel. Nie długo musiał jej szukać. Jej rude, prawie marchewkowe włosy można było dostrzec nawet w ciemności.
           Nie czekał na rozwój wydarzeń, aby pomóc ich spotkaniu. Po prostu namierzył pierwszy ostrzejszy zakręt, w który musiała wejść kobieta i sprintem udał się w tamto miejsce. Dokładnie wyliczył ile będzie potrzebował czasu i zwolnił krok, aby w idealnym momencie zderzyć się ze swoim celem.
            W chwili zderzenie nie poczuł nawet bólu, jednakże musiał zrobić serię uników, aby dziewczyna go nie ominęła, a idealnie na niego wpadła, przerywając swoją koncentracje. Jednak ruda wyczuwając w powietrzu co sie święci, próbowała wyminąć gładko przeszkodę, lecz jakby przewidział jej ruch, mężczyzna wykonał skok w tę samą stronę. Rezultatem było wielkie uderzenie dwóch rozpędzonych ciał. Drobna dziewczyna praktycznie odbiła sie od umięśnionego torsu. Objął ją jedną ręką, niby to obawiając się, aby nie upadła, tymczasem tym posunięciem złapał swoją zwierzynę w pułapkę, z której sie już nie wyplącze.
 - ...no i jak leziesz bałwanie?! - ruda warknęła odpychając mężczyznę.
Zawsze się irytowała gdy była bezsilna, gdy jej moc zawiodła, jednocześnie rujnując jej idealny harmonogram dnia złożony z gnębienia ludzi i chodzenia na szpilkach. Gdyby wiedziała jakich proszków jej dosypałem do fundue to, powiesiła by mnie za jaja nie pytając jak długo jej moc będzie otumaniona. Byłbym trupem. - Pomyślał.
 - Przepraszam moja wina... - odparłem zmieszany.
 - Oliver?
Jej oczy zrobiły sie wielkie jak spodki. Wyglądała przekomicznie.
 - Kope lat, Alice. Dawno się nie widzieliśmy.
Psy zaczęły obwąchiwać mężczyznę, widocznie ciągle czuły na nim zapach wilka i coś im się w tym nie podobało.
Kichnął.
Dziewczyna odwołała zwierzęta, a te grzecznie odsunęły się od uczulonego mężczyzny. Odetchnął z ulgą.
 - Trochę mnie nie było. - Odparła. - Pierwszy raz widzę Cię tak wcześnie na nogach.
 - Zazwyczaj nie jestem rannym ptaszkiem. Ale od pewnego czasu zacząłem biegać. - mężczyzna spokojnie wprowadzał swój dialog i patrzył na podejrzliwe oczy rozmówczyni.
 - Cóż Cię tak wzięło? Bardziej mi pasujesz na mola książkowego, albo komputerowego maniaka.
Auć. Zabolało. 
 - Jak zawsze miła i uprzejma.
           Zgromiła kolegę wzrokiem. Przedreptała z nogi na nogę i wznowiła bieg, nie patrząc czy uraziła tym rozmówcę. Jednakże Oliver nie dał za wygraną i dorównał kroku wysportowanej dziewczyny. Ciężko było mu się skupić na jej sylwetce gdy widział ją bez ubrań tyle razy, poprzez swoje zwierzęce oczy.  To kolejna rzecz, o której nie chciał aby się do wiedziała. Najpewniej za te jawne podglądanie zostałby spopielony na miejscu, ale czy to jego wina, że dziewczyna ma dziwne przyzwyczajenia chodzenia nago po domu? Każdy robi to co lubi..
 - Jak tam babcia?
 - Ale co babcia? - odparła zdezorientowana - aaa! Babcia! Już o wiele lepiej się czuje! - odparła z lekko podwyższonym głosem. Jest spięta i marudna. Ciekawe co sie przedwczoraj stało. Większość ochrony pilnowała przyjęcia, a nie Alice, która zniknęła sobie od tak informując tylko moją siostrę. Nim ktokolwiek zdążył zareagować zniknęła. Znalazła się dopiero wczoraj nad ranem. Miała paskudny humor, a pogoda go odzwierciedlała. No dziś już bylo trochę lepiej bo nie wiał tak silny wiatr ale wciąż coś wisiało w powietrzu. - Postanowiłam jeszcze jakiś czas z nią pomieszkać. Wiesz stara osoba...
Kiwnął głowa.
 - Przepraszam Cię za mój humor, ale mam ciężkie dni... SŁUP!
 Za późno.
Oliver poczuł jak zimna masa uderza w niego z impetem. Uderzył czołem o zimną stal i poleciał do tyłu gubiąc gdzieś po drodze okulary. Upadł na zimną drogę podpierając się rękami. Zabolał go nos i jęknął. Przemiana w człowieka kosztowała go wiele energii, dzieki czemu taka błahostka okazała się wielkim problemem.
 - Cholera. - zaklął.
Chwycił się za bolący nos.
 - Możesz wstać? - zagwizdała - Będziesz miał pamiątkę na czole. I rozwaliłeś sobie okulary.
Dziewczyna mówiła, rzeczowo, beznamiętnie, jakby całe zajście jej nie obchodziło, lecz wyuczona etykieta kazała jej się zlitować nad poszkodowanym.
 - Super sześć stów poszło w plecy. - warknął przez usta.
Powoli podniósł się z ziemi dalej trzymając się za nos.
 - Będziesz miał blizny wojenne XXI wieku.
Uniósł brew.
 - A ja myślałem, że to raczej ślady po kobiecych paznokciach po sexie.
Alice nieznacznie uśmiechnęła się.
 - Pokaż mi ten nos.
 - Chcesz się pani pobawić w pielęgniarkę i pacjenta?
 - Jeszcze słowo, a pobawimy się w grabarza i zwłoki.
 - To już się zalicza pod nekrofilię.
 - Panie sąsiedzie prosze mi tutaj nie żartować, bo jeszcze pozwę pana za propozycje seksualne. A teraz pokaż mi ten kichol.
Rudowłosa wspięła się na palce, aby przyjrzeć sie ranie. Nawet nie sięgnęła mu do brody. Była tak drobniutka, że w swoich  dwudziestkach ledwie sięgała mu brody, a co dopiero gdy była w butach sportowych. Miała wzrost malej dziewczynki.
 - Jest bardzo źle?
Alice zamruczała pod nosem.
 - Trzeba amputować a nie mam przy sobie mojej brzytwy. Trzeba szukać dawcy nowego nosa.
 - Nie chce wyglądać jak Frankenstein. 
 - To trzeba było nie wpadac na słup. 
 - Uwierz, nie było to moim priorytetem.
Dziewczyna sięgnęła za swój stanik sportowy i wyciągnęła z niego pudełeczko z chusteczkami.
Widząc wzrok Oliviera na to zajście, zakomunikowała.
 - Cycki niekiedy się przydają. - rozejrzała się - Ciekawe gdzie wywiało Demona. pewnie goni za jakąś wiewiórką. Demon! 
Oliver odmówił po cichu szybką modlitwę. I jeszcze kurwa tego mi brakowało!


***

 - Alice czy ty aby na pewno troszeczkę nie przesadzasz? - darł się Tom.
Jezu! Co on tak zrzędzi?  Rozumiem wtedy, kiedy miałby włożyć tylko jakieś slipy, a do tego skarpetki do sandał bądź klapek, ale robienie afery ze stroju ekskluzywnego kierowcę? To już jest niepojęte.
Stał przed białym lamborgini ubrany tak słodko! Czarny strój kierowcy, do tego słodka czapeczka i białe rękawiczki! Och! Jaki z niego słodziak! Nie wiem czemu narzeka? Gbur!
Spojrzałam na siebie.
 - Nie myśle, że wszystko jest okej. Cycek mi nie widać więc jest dobrze. - puściłam mu oczko.
Spojrzał na mnie z wyrzutem.
 - Nie o tobie mówię. - wskazał zamaszystym gestem na siebie - Czy naprawdę te przebieranki są potrzebne?
Podeszłam do samochodu, a Tomuś otworzył mi drzwi. Przeszłam mu pod ramieniem aby usiąść w wozie.
 - To jest twój uniform. - uśmiechnęłam się - Masz go nosić w pracy.
Jego mordercze spojrzenie przestraszyło by kociaka i jak tu się na niego gniewać? Albo być poważnym?  Zamknął drzwi, a ja odmachałam mu palcami. Hihi i tak tego nie wygra. W końcu sponsoruję leczenie jego siostry. Hihi.  taka ze mnie ruda wiedźma.
Obserwowałam Tomusia gdy wchodził do samochodu. Ukradkiem spojrzał w swoje odbicie w szybie wypolerowanego samochodziku i poprawił czapeczkę.
Ha! Więc mu się podoba! Przed moim modowym okiem się nie ukryje!
Gdy włączył silnik, właśnie poprawiałam białą rękawiczkę.  
 - Jak go zepsujesz, koszty naprawy schodzą na ciebie. - odparłam wciskając guzik, który zamykał przestrzeń oddzielającą mnie i kierowcę. Ścianka powolutko się zamykała.
 - A jak mi guzik odpadnie to co mam zrobić?
Widziałam jego spojrzenie w lusterku.
Uśmiechnęłam się.
 - Musisz znaleźć srebrną nić. - ścianka się zamknęła.
Ciekawe czy zrozumie mój czarny humor. Hihi



          Siedziałam w zatłoczonej sali, przy stoliku z jakimiś wiedźmami, które rozmawiały o wszystkim i o niczym. Nie nawidze takich nudnych gal. Wiele szych spotykają się na takich galach pod pretekstem wspierania różnych fundacjach charytatywnych, a tak naprawdę przyszli się pochwalić swoimi nowymi kreacjami, mężami bądź żonami. Tak to już jest wśród napuszonych idiotów. DO tego ich wykwinty akcent z przeciąganiem każdej samogłoski. Fuj. Zero gustu i dobrego smaku.
 - ...Antonino, jak sądzisz?
Wzdrygnęłam sie słysząc moje imię. Kogo mam zbić?
 - Proszę. - wycedziłam - Wystarczy Alice. - odetchnęłam - Czy mogłabyś powtórzyć pytanie? Zamyśliłam się.
Kobiety siedzące przy moim stole roześmiały się słodko. Och za chwile im zęby wybiję.
 - Co sądzisz  o nowym futrze z białego niedźwiedzia polarnego, w którym przyszła Francheska?
Kobieta po trzydziestce napuszyła się jak paw pokazując fragment poncza, który dopełniał jej kreację. Także zrobionego z jakiegoś biednego zwierzęcia. - Oboje przyszłyście dziś w futrach!
Odparła blądwłosa laleczka Barbie, której imienia nie zapamiętałam, a ciągle sie do wszystkich kleiła.
Coś drgnęło mi w środku słysząc tą obelgę.
 - Muszę cię poprawić. - burza jaką wywołała w mojej głowie ta blond włosa laleczka, rozpętała mnie na dobre. Nigdy, ale to nigdy nie ubrałabym na siebie coś co kiedyś żyło. Fuj! - Przyszłam w imitacji sierści moich lisów polarnych. Nie rajcuje mnie ubieranie na siebie rozkładających sie szczątek zwierzęcych. - na twarzach dziewczyn, pojawił się niewielkie zaskoczenie. - I sądzę, że to wielki błąd ubierać takie rzeczy wśród większości gości, którzy wspierają walkę z okrutnym zabijaniem zwierząt. - wstałam - A teraz przepraszam. Musze odetchnąć
Zostawiłam te pindzie i poszłam do grupki smacznie wyglądających mężczyzn w smokingach i garniturach. Niech zacznie sie zabawa! 




 Nie ma to jak napisac notkę na czas i zapomnieć ją dodać :_:, a raczej dodać ją na innego bloga ;___; tak to tylko Bujka może być takim baranem ;______;
Właśnie ludki! Przegapiłyśmy roczek naszego bloga! ;/ To wszytko przez tą maturę, o wszystkim się zapomina ;_; dlatego też z powodu naszego roku i miesiąca istnienia wstawiam zdjątko ze studniówki waszych zajebistych autorek, ze zrytymi baniami :D ( proszę nie patrzeć na moje ręce. Tak ogólnie to miało być serduszko, ale wyszło jakoś  koślawe ;_; ). Ok, ok. Mam nadzieje, że was nie zanudziłam i do miłego! :*


niedziela, 18 stycznia 2015

Kropkon - episode V



         To był zdecydowanie zły dzień. Moje modlitwy o święty spokój choć na parę godzin nie zostały wysłuchane. Smutno mi było do tego stopnia, że słuchałem jeszcze bardziej dołującej muzyki. Zapragnąłem uciec z tego przeklętego miasta, w którym zdecydowanie nie działo się nic dobrego. Co więcej, znów wylądowałem z Alice w jednym samochodzie.
            Włączyła swój cudowny radar i za pośrednictwem mocy, która była jej prywatnym GPSem, jakich na bank posiada setki tysięcy, zmieniła się w psa tropiciela. Miała nadzieję na odszukanie swej przyjaciółki April, a ja, że zrobi to szybko. Raz, że być może potrzebowała pomocy, a dwa – miałem dosyć słuchania jej piskliwego głosu, kiedy darła gardło. Co gorsza, przejęła się tym rosyjskim „Da” w słuchawce, kiedy to wcześniej rozmawiała z dziewczyną. Wiedziałem, bo Pogodynka opowiedziała mi wszystko w szczegółach, gestykulując rękoma do tego stopnia, że odpadło wsteczne lusterko.
            Niedobrze. Źle, fatalnie. Jeśli to nasz rosyjski koleżka wziął zamach na życie April… w wyobraźni Alice właśnie był szatkowany i krojony maszynką do mięsa. Nie chciałbym oglądać ich małego „spięcia”.
            Tym sposobem znaleźliśmy się w mieszkaniu Diany. Kwiatki i ziemia z doniczek walały się po podłodze, co gorsza, wszędzie były ślady krwi i walki. Alice przeszukała każdy kąt, dziurę, szafę, kredens i cokolwiek bądź na świecie – ani śladu April. Zniknęła, przepadła jak kamień w wodę. Zaczęliśmy się denerwować, że coś mogło jej się stać. I że ktoś, w domyśle Ruska Menda, wyrządził jej bolesną krzywdę. Dlatego też Pogodynka wykrzyknęła ku niebiosom jego imię i wybiegła z mieszkania. Ja, jako dobry przyjaciel, musiałem powlec się za nią. Pościg czekał.

                                                                       *

Alice

            - Alice, a ty w ogóle wiesz, gdzie jedziemy? - zapytał Tom mijając kolejny zakręt.
Jechaliśmy jedną z bocznych uliczek, którą osobiście nazywam drogą "szybkiego ruchu", lecz widać, że ciemnowłosy nie zna takiej definicji. Kula się siedemdziesiąt na godzinę, SIEDEMDZIESIĄT! na pustej drodze BARDZO szybkim autem! SIEDEMDZIESIĄT! Ten samochód raczej mu nie podziękuje.
            - Tak. - warknęłam próbując namierzyć to małe, wredne, ciemnoskóre dziecię grające mi na nerwach. Ta świnia ciągle pojawia się i znika! Tak jakby nie potrafiła zapanować nad swoją mocą, coś ją ciągle rozpraszało i nie potrafiła skupić swojej uwagi na ukryciu się. Uduszę ją za tę nierozwagę. Na dodatek wyczułam w pobliżu młodej kilka innych źle nastawionych ludzi i jedną gorącą falę ciepła, która przypominała mi pewną osobistość, ale miałam nadzieję, że moje obawy są mylne. Muszę ją znaleźć. - Do April.
W powietrzu zakręciła się nuta frustracji ze strony chłopaka, który spokojnie kulał się 70 mijając kolejne zakręty.
            - Specjalnie mi tym nie pomogłaś, wiesz? - odparł poirytowany.
            Dziewczyna znów zniknęła z mojego naturalnego GPSa. Miałam już dość tych ciągłych pojawiań sie i znikań, następnym razem nawtykam jej na temat słuchania poleceń.
            - Ty mi też nie pomagasz kulaniem się tak wolno. Co ci to biedne auto zrobiło, że się tak nad nim znęcasz? - odparłam nie będąc już świadomością w samochodzie, lecz pośród koron drzew przelatując nad lasem w pobliżu centrum handlowego. Ostatnio tutaj ją namierzyłam, ale teraz oprócz chodzącego tam i z powrotem ochroniarza, nie było nigdzie żywego ducha. Zagryzłabym wargi, jakby moje ciało było fizyczne. Mocnym podmuchem wiatr przeniósł mnie kilka kilometrów dalej. Niestety nigdzie nie dostrzegłam mojej małej.
            Wróciłam do mojego ciała i Toma, który nie spodziewał się, że przez parę sekund byłam nieświadoma i rozmawiał z ciałem bez świadomości. Hihi, taki zonk.
            - Już i tak jadę nie przepisowo. Ograniczenie jest do sześćdziesiątki.  - odparł zmieniając bieg.
            Przeczesałam dłonią włosy, które zleciały na moją twarz podczas mojej bezwładności.
            - To naprawdę dużo. - zakpiłam - Po co ja cię w ogóle brałam, jak mi nie pomagasz?
            Tom spojrzał na mnie z błogim spokojem.
            - Bo piłaś alkohol.
            Spojrzałam na niego miną SERIO?! i trzasnęłam czołem o pulpit.
            - Zabij mnie, pro...
            Fala ciepła napłynęła do mojej świadomości, a zaraz po niej cichy krzyk April. Była blisko, a jednocześnie daleko, poza moim zasięgiem. Moje wietrzne ciało pojawiło się w tamtym miejscu w chwili, kiedy Gabriel we mnie uderzył z przebiegłym uśmiechem na twarzy. Co za gnój! Wiedziałam, że on maczał w tym palce, ale sądziłam, że nastraszyłam go dostatecznie mocno i nie spróbuje żadnej głupoty. Jakbym nie była wiatrem udusiła bym go gołymi rękami i jeszcze to zrobię.
            Na skrzydłach wiatru przeniosłam się w przeciwną stronę niż Michaelis. A tam zobaczyłam April, a raczej jej bezwładne ciało w płomieniach i... Ruską Mendę.
            Krzyknęłam.
            - Kurwa! Kurwa! Kurwa! Kurwa! - wróciłam do swojego ciała i zaczęłam kopać, bić w pulpit oraz drzwi samochodu zostawiając wgniecenia po moich ciosach. - Kurwa, kurwa, kurwa!
            - ALICE!
            - Zabiję go! Naprawdę zabiję. Ukatrupię go! - i poleciał litania.
            - Co się stało? Kogo zabijesz? - dopytywał Tom.
            Spojrzałam na niego napuchniętymi od płaczu oczami.
            - Sawwa. - otarłam łzy - Trzymaj się.
            Oczy zaszły mi mgłą, a raczej wszystko zaszło mgłą, która dosłownie rozwiała nas na cztery strony świata. Zaparkowałam samochód w miejscu gdzie widziałam Gabriela, o kilka cali mijając drzewa, które otulały nas a każdej strony. Było blisko. Nie myślałam, że tu będzie tak ciasno dla sportowego samochodu.
            Rozmyłam się z auta i postawiłam swoje szpili na błotniskiem runie. Tom dosłownie wyturlał się z samochodu ciężko łapiąc powietrze. Skutki uboczne rozbijania się na atomy.
            - Nie martw się, żyjesz. Zaraz ci przejdzie - rzuciłam za siebie.
            - To poco ci był cały zachód z samochodem? - odparł łapiąc powietrze. Był w szoku.
            Spojrzałam na niego zza powiek.
            - Bo mam szpilki.
            Weszłam głęboko w las.

            - Rubien.
            Wyszedł dumnie z cienia. Jego nastrój był wesoły, a na jego twarzy rozciągało się coś na wzór uśmiechu. Moja krew zagotowała się. Jak on może po czymś takim wyglądać na zrelaksowanego? JAK?! 
            - Alice! - Tommy wypadł z lasu, próbując mnie dogonić. - Alice!
             - Tom? - zdziwił się morderca. - Więcej was mama nie miała?
            Zacisnęłam pięści.
            - Rubien. - warknęłam.
            - Alice? - odparł.
            Postąpiłam krok do przodu. Poczułam jak ciepła łza spływa mi po policzku.
            - Mam zamiar cię zabić.
            Reakcja była wprost przekomiczna. Szybkostópek coś krzyczał, Menda wyciągnął przed siebie ręce, a ja robiłam swoje. Przestawiłam w mózgu trym z uśpienia na likwidację.
            Zmaterializowałam się przed Rubienem i ujęłam jego wyciągnięte ręce, uderzyłam rozłożoną dłonią w jego łokieć, który chrupnął i wyleciał ze stawu. Mężczyzna sapnął, widać, że na nim to większego wrażenia nie zrobiło. Był zbyt pewny siebie kiedy stała na przeciwko niego mała, drobna dziewczynka. Ale ta dziewczynka potrafi więcej niż mu sie wydaje.
            Wyrwał zdrową rękę z mojego uścisku i próbował mnie odepchnąć. Okręciłam się z jego ręką i kopnęłam jego kolano, a raczej rzepkę, która ładnie wyleciała ze stawu. Mężczyzna zachwiał się i uklęknął. Wbiłam mu szpilkę w udo, a ten ryknął. Ale to nie koniec. Wzięłam go za te ruskie kudły i uderzyłam jego głową o moje kolano, wbijając mocniej szpilkę i łamiąc mu nos. Chwycił mnie za kostkę buta, który ładnie sterczał z jego krwawiącego ciała, zwinnie odkopała łape drugą nogą, chwyciłam jego ramiona i podparłam się na nich, gdy przeskakiwałam nad mężczyzną ciągnąc go za wybitą rękę, jeszcze bardziej ją łamiąc. Mężczyzna został zmuszony do wstania i ryknął z bólu, kiedy okaleczone nogi nie wytrzymały jego ciężaru.
            Krew, która trysnęła z tętnicy udowej ochlapała moje spodnie, a jedna kropka wylądowała na moim policzku. Żałosność jego ciała pocieszyła mnie. Znów okręciłam się tak, że teraz stałam na przeciwko jego zakrwawionej twarzy.
            - Masz już dość? - szepnęłam zaciskając dłonie.
            Chwycił się zdrową ręką za skwaszony nos, po czym splunął krwią na ziemię, wypluwając siekacza.
            Uśmiechnął się pokazując dziurawe uzębienie na środku szczęki.
             - To zaledwie ukąszenia muchy.
            Spojrzałam na niego beznamiętnie.
            - Ta mucha - zaakcentowałam - może być śmiertelna. Dostaniesz to na co zasłużyłeś.
             - ALICE! CZEKAJ! - ryknął Tomiś.
            Szybkim ruchem chwyciłam za zdrową rękę mężczyzny, był w takim szoku, że nim zdążył napiąć mięśnie już łamałam jego kość. Ryknął gdy ostry koniec kości przebił się przez partię tłuszczu, mięśni i skóry, ukazując się światłu dziennemu. Krew trysnęła ostrą falą plamiąc mi ręce.
             - Powiedz "pa, pa".
            W jego oczach odbił się cień strachu i jeszcze coś.
            Szybkim ruchem wbiłam złamaną kość do jego oczodołu. Oko wraz z mózgiem i osoczem spłynęło po jego twarzy. Przez jego ciało przeszły spazmy i puściłam go. Jeszcze przez chwilę stał, a potem osunął się z głuchym trzaśnięciem na ziemię. Złamana ręka dalej sterczała z jego twarzy.
            Odetchnęłam.
            Strzepałam ręce z krwi.
             - Muszę się umyć. - stwierdziłam patrząc na swoje kiedyś czarne buty.

                                                                       *

            Było niedzielne popołudnie. Siedziałem w domu, bo nie miałem niczego lepszego do roboty, i brzdękałem na gitarze. Słyszałem zza drzwi, jak mama krzątała się po kuchni. Piekła ciasto. Po raz tysięczny piekła to samo ciasto, którego nie dało się już jeść. Wraz z Amy dostrzegaliśmy jej przemianę; nie była już tą samą, radosną kobietą, zatroskaną o wszystkich tylko nie o siebie. Nie gotowała tak smacznie jak dawniej, jedynie ciasta wychodziły równie dobre. Ale ileż można napychać się biszkoptem? Mama stała się… cicha. Zamknięta w sobie, milcząca, zapracowana, zamyślona, a przede wszystkim smutna. Straciła w końcu męża, nie miałem żalu o to, że nieraz nie zauważała Amy, która chciała spędzić z nią nieco czasu. Dlatego też moja młodsza siostra przesiadywała częściej w moim pokoju, zagrzebywała się w pościel z ulubioną lalką, której następnie plotła warkoczyki. Ja w tym czasie, o ile oczywiście spędzałem czas w domu, siedziałem obok niej, brzdękając tak jak teraz i odpowiadając na jej pytania o sens życia.
            Albo Amy stała się taka dojrzała, albo powinna udać się do psychologa. Serio.
            - To chyba nie boli, prawda? – zapytała, choć nawet nie podniosła na mnie wzroku. Wsparta o ścianę i okryta pościelą, czesała lalkę.
            - Ale co? – upewniłem się, choć tak naprawdę doskonale wiedziałem. Amy nie mówiła ostatnio o niczym innym, jak…
            - Umieranie. – odparła krótko. Westchnąłem i przerwałem grę. – A może jednak tak? Myślisz, że tatę bolało?
            Miała dziesięć lat, a pytała mnie, czy człowiek cierpi w chwili śmierci. Krajało mi się serce, kiedy jej słuchałem. Miała tylko dziesięć lat. Była małą córeczką naszego ojca, który oswajał ją z tym głupim koniem Fistaszkiem, uczył liczyć i sięgać po ciasteczka ukryte w kredensie, kiedy mama nie patrzyła. Nie dostała szansy, by wyrosnąć na jego oczach w piękną, wysoką dziewczynę, którą musiałby wypuścić z domu w objęcia pierwszego chłopaka. Nigdy już nie miała się z nim ani śmiać, ani pokłócić. Nie zasłużyła sobie na to.
            - Świat jest podły. – mruknąłem do siebie. Przełknąłem gorzko ślinę na wspomnienie Wron, którzy przyszli wtedy z wiadomością. Amy podniosła wzrok znad zabawki.
            - A ja?
            - Ty nie jesteś podła.
            Amy westchnęła. Jej duże czarne oczy przepełnione były smutkiem. Jej dziecięca radość wyparowała wraz tą od mamy. Obie stały się szare i zagubione w tym chorym mieście, jakim była Gocewia.
            - Myślałam raczej… - szepnęła. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, dlatego okryłem ją szczelniej kołdrą. – Tom, czy ja też umrę?
            Rozwarłem szerzej oczy i aż usiadłem od niej dalej. Nie pojmowałem, co mówiła. Jak mogła tak myśleć?
            - Amy, przestań. – napomniałem ją. Zgrozo, co zostało z mojej siostry, która niegdyś skakała po kanapie, oglądając bajki? – Nie możesz tak mówić, rozumiesz?
            - Ale ja chcę.
            - Chcesz tak mówić? Dzieci nie zastanawiają się, skąd wzięło się zło, ani dlaczego niewinni umierają, podczas gdy ci niedobrzy…
            - Wolałabym być z tatą niż siedzieć tutaj. – przerwała mi. Spuściła głowę tak, że kręcone włosy zasłoniły całą jej twarz, pobladłą i drobną. Zamrugałem, lecz bardziej w celu pozbycia się słonej wody w oczach. Życie bolało bardziej aniżeli śmierć i Amy to zrozumiała. Siedziałem obok niej, z czołem przytkniętym do zaciśniętych pięści.
            - Obiecuję ci, że nie pozwolę, by jego śmierć poszła na marne. – powiedziałem po chwili. Dotarło do mnie, że mówiłem przez zaciśnięte zęby. Tak bardzo nie lubiłem mieć wrogów, a jednak… Zło Gocewii stało się moim wrogiem wraz z utratą ojca. To koniec. Musiałem coś zrobić, zapłacić za to, co przeżywały moja siostra i matka. One obie nie były niczemu winne.
            Amy objęła moje ramię i przytuliła się, co mnie zaskoczyło. Od jakiegoś czasu nie chciała się przytulać, mówiła, że lepiej nie okazywać uczuć. To najwyraźniej pozwalało jej zachować zimną krew. A jednak słyszałem jej szloch w nocy, zanim kładłem się spać. Codziennie.
            - Nie, nie rób niczego złego. – poprosiła. Jej głos był cienki i cichy. – Okay?
            - Okay. – skłamałem.

           
            Powiedzmy, że się martwiłem.
            Te cudownie upojne chwile, podczas których Alice zamieniała Rubiena w worek treningowy, wcale nie były godne podziwiania. W szczególności jego obita gęba. Zdecydowanie spowodowała jakiś uszczerbek na jego rosyjskim zdrowiu. Dlatego też wykonałem telefon i oznajmiłem „Alice, postąpiłaś niesłusznie, bijąc tego pajaca”, na co ona: „AAAAAA!!!!! Przeklęta Menda Ruska!”, a ja wówczas, przykładając komórkę z powrotem do ucha: „Alice, jeśli tak bardzo chcesz, załatwię ci laleczkę woodoo z jego podobizną, ale odpuść już. Pojedziesz ze mną do niego?”
            To był najśmielszy krok na jaki posunąłem się w życiu. Pocałunek z Heleną to nic w porównaniu z tym. Nie żeby Helena całowała źle, wręcz przeciwnie. Mhm, dawno jej nie widziałem, a jednak… zamiast do jej domu, wybierałem się do wielkiej willi Mendy Ruskiej.
            Alice przystała na propozycję tylko dlatego, iż myślała, że znów będzie mogła go uderzyć. Wjechałem jej na ambicję, mówiąc, że zachowuje się jak niewyżyta emocjonalnie panna z bogatej rodziny, za co oberwało się Pannie Luizie. Biedna Panna Luiza, co ona z nią miała… To rzeczywiście smutne.
            Znaleźliśmy się na terenie willi. Otwarła się przed nami samoczynnie działająca brama, tak więc wjechałem na dziedziniec. Chałupa była tak wielka, że nawet tsunami nie dałoby jej rady. Jadąc w jej cieniu, by zaparkować gdzieś z boku, zapatrzony na ptaszka, który przysiadł tam w górze, na dachu, nieumyślnie potrąciłem rabatkę, a opona Panny Luizy pozostawiła po niej wgniecione w ziemię, czerwone kwiatki.
            - TY IDIOTO! – wrzasnęła na mnie Alice, uderzając w tył głowy. Wyjechałem z rabatki i zaciągnąłem ręczny. – Jak mogłeś zbezcześcić te rośliny?! Nie masz szacunku do przyrody, czy jak?!
            - Dobra, już dobra…
            - Przeproś je! – rozkazała i wskazała w bok, tak jakby kwiatki rosły na wysokości paru metrów. Spojrzałem na nią spode łba. Co ta głupia kobieta wygaduje? – Wysiadaj i napraw szkody!
            - Nie, to ty wysiadaj. – odparłem. Alice założyła ręce na piersi i wysunęła do przodu brodę na znak tego, jak bardzo jest oburzona. Wywróciłem oczami. – Wyjdźże, szkoda czasu.
            - Czemu sam nie wysiądziesz, tylko gderasz na mnie?
            - Bo moje drzwi są zepsute! – walnąłem pięściami w kierownicę, tym samym przypadkowo włączając klakson. Zauważyłem parę osób w oknach. No tak, czerwona, rozklekotana Panna Luiza stojąca w pobliżu zdewastowanej rabatki, w cieniu olbrzymiej willi. Zauważyłem dwóch napakowanych osiłków, przypominających Misiów G, którzy kroczyli w naszą stronę. – Ochroniarze. Widzisz, co narobiłaś?
            Alice spiorunowała mnie spojrzeniem i wyskoczyła z samochodu, rzecz jasna lądując obcasami w tejże właśnie rabatce. A nie, przepraszam – unosiła się nad ziemią na miniaturowej chmurce. Burzowej. Powiedziała coś ochroniarzom, który uśmiechnęli się do niej szarmancko i pozwolili jej wejść do posiadłości. Powlokłem się za nią, lecz stanęli przede mną, skutecznie blokując mi drogę.
            - Ekhm… - odchrząknąłem.
            - Frajer idzie ze mną. – orzekła Alice, a wówczas mur, jaki stworzyli ci dwaj, rozstąpił się. Przecisnąłem się zgrabnie między nimi, byleby ich nie dotknąć. Posłałem im uśmiech w ramach wdzięczności.
            Zrównałem się z Alice. Dopiero po chwili dotarło do mnie, jak mnie nazwała.
            - Jak to frajer?! Nikt już tak nie mówi!
           
            Alice zachowywała się tak, jakby ciągnęła za sobą biedne małe dziecko, które właśnie znalazło się na planie filmu science-fiction albo w innym, odmiennym miejscu, a jego wzrok wlepiał się w każdy dosłownie przedmiot w okolicy. Dlatego warczała na mnie przez zaciśnięte zęby i ciągle ponaglała.
            - Ale tu fajnie. – stwierdziłem, zadzierając do góry brodę. – Serio super.
            - Co ty do licha robisz? – warknęła dziewczyna, kiedy zauważyła, że odłączyłem się od naszej dwuosobowej grupy.
            - Zdjęcie. – schowałem telefon z powrotem do kieszeni. – Helenie spodobałby się ten obraz.
            Alice ponagliła mnie, strzeliwszy miniaturową błyskawicą w tyłek. Zapewne wypaliła mi dziurę w spodniach. Po chwili dotarliśmy do drzwi, za którymi, jak mówił GPS Pogodynki, znajdował się obiekt jej anty-wzruszeń. Zabawiła się w Obi-Wana Kenobiego i, wykonując ruch dłonią, rozsunęła drzwi ludzko-umysłową Mocą.
            Rubien spał na brzuchu, a pościel nie zasłaniała jego nagich pleców. Miał za to poduszkę na głowie. Biedak. Alice wkroczyła, tupiąc obcasami, i stanęła nad nim. O Boże. Nie zdążyłem jej powstrzymać. Sekundę później Rubien skoczył w górę niczym kot, któremu nadepnęło się na ogon.
            - Co ty…? – wytrzeszczył na nią oczy. A później zorientował się, że wzrok rudzielca na jedną tyci chwilę spoczął na jego klacie. Uśmiechnął się. – Nie miałaś okazji takiej oglądać, co nie, skarbie?
            Udało mi się skoczyć ku niej i złapać od tyłu za jej przeguby. Zaczęła krzyczeć, że mam ją puścić, bo chce go zamordować. Znowu.
            - O, cześć, Tommy. – mruknął Sawwa i wygramolił się spod pościeli. Myślałem, że będę zmuszony powiedzieć „Wyglądasz okropnie, koleś”, bo Alice zamieniła go w trupa z kością w głowie, ale on zdawał się kipieć zdrowiem. Zamrugałem, zdezorientowany, aż szczęka mi opadła na jego widok. Był jak gad. Regenerował się. Chyba. A to było super. – Co tam słychać?
            - Ubierz się, bo ona jest niebezpieczna.
            Rubien prychnął śmiechem i omiótł wzrokiem dziewczynę. Cmoknął w jej stronę.
            - Też cię kocham.
            Wyrwała się z mojego uścisku, jednak nie zaatakowała go po raz drugi. Poprawiła tylko swoją elegancką bluzeczkę i przeczesała włosy.
            - Słuchaj no, przeklęta łajzo. – rzuciła oschle, na co nie zareagował. Wyciągnął z szafy czarną koszulę. – Doskonale wiesz, że rzuciłabym cię na pożarcie rekinom, a byłoby całkiem możliwe, ale nie zrobię tego.
            - Łaskawa. – mruknął na tyle cicho, że tego nie dosłyszała. Mówiła dalej.
            - Gadaj, co zrobiłeś z małą April.
            - Nic.
            - Co? Nie wydurniaj się! I odwróć się, kiedy do ciebie mówię!
            Rubien wzniósł oczy ku niebu i zwolna stanął do niej przodem, z koszulą zapiętą do połowy. Najwidoczniej wolałby spać, niż gadać z nami. To znaczy z nią. Ja przykleiłem wzrok do szyby, bo jacyś goście gwałcili Pannę Luizę. A raczej oglądali ją ze wszystkich stron i zastanawiali się, jak działa. Posłałem im wiadomość do umysłów, bo byli czarnowłosi, że mają zostawić ją w spokoju albo znajdę się w pobliżu za trzy i pół sekundy. Tymczasem Alice bezustannie gnębiła Rubiena, by ten wyjawił jej, gdzie jest jej przyjaciółka, co jej zrobił (To ruskie bydle!) i tak dalej. W końcu się zezłościł.
            - K****! – wrzasnął. Odkleiłem się od szyby.
            - Kiedy chodziłem do szkoły, za każde przekleństwo piekło się ciasto w ramach kary. – powiedziałem. Oboje z Alice spiorunowali mnie wzrokiem za tę uwagę. Wzruszyłem ramionami. – Tak tylko mówię.
            Najlepsiejsi kumple wrócili do pogawędki.
            - Zamknij mordę! Po licho tu przylazłaś?! – syknął Rubien. Alice odpowiedziała spokojnie, celowo akcentując każde słowo:
            - Gdzie. Jest. APRIL?!
            Sawwa wzniósł oczy ku niebu i warknął coś po rosyjsku, czego nie zrozumiałem.
            - W więzieniu, k****. – odparł w końcu. Zmarszczyłem brwi, a Alice tak samo, bo nic nie mówiła przez jakiś czas. Rubien stał tak, z dłońmi wsuniętymi w spodnie. Dziewczyna przestąpiła nerwowo z nogi na nogę, jakby się wahała.
            - W więzieniu? – upewniła się.
            - Tak. Specjalne dla wrogów króla. Możecie już sobie iść?
            - Gdzie jest to więzienie? – zapytałem. Spojrzał na mnie tak, jakbym był głupi.
            - W Podziemiu? – mruknął z ironią. – Wyobraź sobie, Tommy… - zapiął guziki na mankietach. – Że kiedyś było to miejsce, gdzie wtrącano złoczyńców. Później był przewrót, rozumiesz, i… ich miejsce zastąpili ci, którzy nie spodobali się królowi. To proste.
            Alice przejechała dłonią po twarzy i wypuściła powietrze z płuc. Zaczęła gderać coś, że jej przyjaciółka siedzi w pace i jak musi jej tam być i że musi ją ratować i że i że i że. Spoglądałem w dół na mój samochód. Ci dziwni goście już sobie poszli, jednak nie to zaprzątało mój umysł. Może to głupie, ale zacząłem zastanawiać się nad opcją, czy być może istnieje choć cień szansy… Nie, to idiotyczne. Ale jednak… Och, a jeśli ojciec jest w tym więzieniu i wcale nie zginął? Bez sensu, przecież przyszły Wrony.
            Mogły kłamać. Tylko czy mój tata, ten nieco zagubiony w świecie Whitaker, mógł w jakikolwiek sposób nie spodobać się Gabrielowi? Teoretycznie tak. Choć i tak wydało mi się to dziwne. Nie mogłem jednak gasić tego światełka, jakie Rubien we mnie zaświecił. Dla Amy i mamy musiałem to sprawdzić. Jeśli żył, potrzebował mojej pomocy.
            - Można dostać się do tego pierdla? – wtrąciłem się do rozmowy, której nawet nie słuchałem. Alice stała blisko Rubiena i groziła mu czerwonym paznokciem. Oboje odwrócili ku mnie głowy. – Pytam poważnie.
            - Zawsze możesz ukraść coś ze supermarketu, zostać osądzonym i trafić do celi. – powiedziała Alice. Sawwa poklepał ją po rudej czuprynie, za co pacnęła go w dłoń.
            - Błyskotliwe. – mruknął do niej z uśmiechem, a następnie spojrzał ku mnie. – Co ci do tego, Tommy?
            - Nie mów do mnie Tommy. – syknąłem, a jego oczy wciąż się śmiały. Złapałem się na tym, że wystukuję rytm na parapecie. – No… Pomyślałem…
            Chcesz posmakować zemsty.  – usłyszałem to w swojej głowie, a dopiero po chwili zrozumiałem, że nie było to pytanie. Wzdrygnąłem się, popatrzyłem na niego i skinąłem głową.
            - To znaczy nie. – powiedziałem szybko, by to skorygować. – Chcę sprawdzić, czy nie ma tam mojego ojca.
            - A potem się mścić. – domyślił się reszty. Ku mojemu zdziwieniu postać Rubiena zmaterializowała się obok mnie, z tym swoim dziwacznym, psychopatycznym uśmieszkiem. Zmieszałem się i odstąpiłem od niego na krok.
            - Nie do końca. – uśmiechnąłem się. – Zakładając najgorsze… tak, już od dawna zamierzałem wymierzyć sprawiedliwość, ale… teraz to zeszło na drugi plan. Rozumiesz.
            - Pomóc ci pomścić śmierć ojca?
            - Najpierw muszę go znaleźć.
            Machnął na to ręką, a później objął mnie ramieniem, co było tak dziwne, że aż super-extra-dziwne. Tak ująłby to DJ.
            - Pójdę tylko po siekierę. – Rubien ściszył głos do szeptu, a potem mrugnął porozumiewawczo. – Pozbędziemy się kogo trzeba.
            - Najpierw sprawdzimy…
            - Czuję się wyrzucona z rozmowy. – wtrąciła Alice. Ręce miała założone na piersi i tupała obcasem o podłogę. Rubien wywrócił oczami.
            - Och, a więc wciąż tu jesteś? Idź sprawdź, czy nie ma cię za drzwiami.
            Alice buńczucznie tupnęła raz, a porządnie, wyzwała go do najgorszych i stanęła obok mnie.
            - Ja też pomogę. Ciągle mam ochotę skopać parę tyłków.
            Jej wzrok nie przypadkowo, po tym wszystkim, spoczął na Rubienie Sawwa.


Witam drogich czytelników :) Z góry muszę zwiesić głowę i przeprosić za opóźnienie, niestety nastąpiły komplikacje, ale już jestem z nowym rozdziałem :) Cóż mogę powiedzieć, kurczę, coś jest nie tak. Dlaczego, pytam, nikt nie skomentował tego przezarąbistego Christmas Special, jakie napisała Dziecko? Pytam się. Tak więc, zapraszam do poprzedniej notki, bo nie pożałujecie, sama śmiałam się jak nigdy. Do telefonu :D Jesteście już po kolejnej części kropkonu, liczę, że choć trochę się podobało :) Zostawcie też po sobie jakiś ślad, co tam sądzicie i tak dalej. Nie będę zła :D Życzę wam owocnego tygodnia <3 I wpadajcie na następny, liczę, że nikogo nie zabraknie. Błagam, dajcie ślad. Pegaz pada do stóp waszych, o czytelnicy. Tak więc, zostawiam was z tym u góry i trzymajcie się ciepło :*
P.S. Pewnie są błędy, liczne nierażące lub nieliczne rażące :P
 - To tylko złudzenie. - użył Mocy jeden z trójki Jedi.