czwartek, 20 lutego 2014

Rozdział III



         Zachęcam do zapoznania się z tym oto linkiem przed rozpoczęciem czytania:

https://www.youtube.com/watch?v=LIFkazZdzvs     :D



         Właśnie śniło mi się, że dostaję na śniadanie ciepłe bułki cynamonowe. Wkładam jedną do ust, a zapach cynamonu wypełnia nozdrza. Czuję jego smak, moje kubki smakowe są w stanie siódmego nieba, a mnie wydaje się, że nic a nic nie może zakłócić tej chwili. Uśmiecham się i wygodniej układam na krześle, delektując się konsystencją miękkiej bułeczki. Właśnie miałem zrobić kolejny gryz, kiedy ktoś mnie obudził.
         - TOM!!! – wrzasnęła czarownica, na co moje oczy rozwarły się szeroko, a sam odruchowo odskoczyłem w bok, zderzając się ze ścianą. Mój mózg poruszył się w czaszce.
         Spojrzałem na nią; stała nad moim łóżkiem ubrana w piżamę z kucykami Pony, skołtunionymi czarnymi włosami sięgającymi jej do ramion, wielkimi świecącymi oczyma i szerokim uśmiechem na ustach. Przypominała czarownicę, którą w rzeczywistości była, zwłaszcza w tej piżamie o okrutnie różowej barwie. Jej moc do niej pasowała; kiedy podnosiła głos, stawał się on tak głośny i piskliwy, że gdy wrzasnęła mi do ucha, miałem wrażenie, że to megafon.
         - Amy. Usiłuję spać. – powiedziałem do niej, kładąc sobie poduszkę na głowie. Czułem, że moje oczy są ociężałe ze zmęczenia. Ale moja siostra tego nie rozumiała. Usiadła mi na brzuchu, wgniatając w niego całe swoje trzydzieści kilo. – Złaź albo…
         - Albo co?
         - Powiem mamie.
         Zawahała się przez chwilę, skoro nic nie mówiła. Znała zasady. „Daj Tomowi spać albo nici ze słodyczy”. A ona uwielbiała słodycze, jak każda dziesięciolatka. Dzisiaj to jednak nie podziałało; wyrwała mi poduszkę, a moje oczy były zmuszone na nią spojrzeć. Gapiła się na mnie, a ja na nią.
         - Masz szparę między zębami. – rzekłem, na co mina jej nieco zrzedła. Zepchnąłem ją z łóżka na podłogę i odwróciłem w drugą stronę, chcąc za wszelką cenę zasnąć. Spałem niecałe… Właściwie nawet nie wiem ile godzin minęło zanim wróciłem. – Jest ósma czy dziewiąta?
         - Siódma dwie. O, już trzy.
         Otworzyłem oczy i westchnąłem z rezygnacją. Ta czarownica jest nienormalna, położyłem się o piątej, a ona budzi mnie tak wcześnie. Chyba nie wie, jak wspaniałą rzeczą jest sen. Jej strata. Zrzuciłem z siebie pościel i wygramoliłem się z łóżka, stając chwiejnie na nogach. Oczy mnie bolały, a w uszach wciąż mi dzwoniło. Pomyśleć, że dzisiaj będę miał powtórkę z rozrywki. Sięgnąłem, po leżącą na krześle koszulkę i wsunąłem ją na siebie, po czym ruszyłem w stronę wyjścia, a Amy deptała mi po piętach, gadając coś o kucykach Pony. Nawet jej nie słuchałem. Wygramoliłem się za drzwi i moim przemęczonym oczom ukazała się skąpana w porannym świetle kuchnia. Bardzo jasnym świetle, myślałem, że oślepnę. Przy brązowych blatach, nieco już wyblakłych, stała starsza już kobieta, siekając coś zawzięcie nożem. Nie trwało to długo, kiedy przeskoczyła zwinnie do stojącej pięć kroków dalej białej lodówki, która wydawała z siebie dziwne i niepokojące dźwięki. Po środku został umieszczony drewniany stół z czterema krzesłami, nad którym wisiała lampa z żółtym rondem. Całe szczęśnie nikt nie wpadł na równie głupi pomysł i jej nie włączył. Opadłem ciężko na krzesło i walnąłem głową o blat.
         - Śniły mi się bułki! – wyjęczałem, czując, że nie przeżyję kolejnego dnia, a raczej nocy, stojąc bez przerwy na nogach i machając szejkerem. Praca za barem już taka jest, zwłaszcza gdy bierze się trzy zmiany pod rząd. Ale muza była porządna i jedynie dzięki niej nie straciłem jeszcze zapału. Usłyszałem, że Amy siada na krześle obok mnie, miałem ochotę ją udusić. Spojrzałem na nią z wściekłością. – Czemu ty to robisz, zwłaszcza gdy śnią mi się bułki?!
         - Amy! Tyle razy ci mówiłam. Nie budź brata, kiedy ledwo co przychodzi z pracy, byłabyś zadowolona, gdyby ciebie ktoś wyrwał ze snu w środku nocy? To nieuczciwe. – powiedziała mama, wycierając dłonie do fartuszka, jaki zawiązała sobie wokół bioder. Znów sięgnęła po nóż i pociachała szybko marchewkę. – Co chcecie na śniadanie? Mogą być jajka?
         Mama była aniołem. Mierzącym zaledwie sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu aniołem, ale serce miała wielkie niczym gar, który właśnie postawiła na piecu. Swoje czarne włosy, wprawdzie już siwiejące, związała starannie w kok, a bladoróżowe usta, wykrzywione w nieustannym uśmiechu, były ozdobą jej nieco pulchnej twarzy. Nie malowała się i nie ozdabiała biżuterią, a mimo to biło od niej prawdziwie piękno. Była tak dobra, radosna i gotowała niczym zawodowy kucharz, że nie dziwiłem się, iż tata się w niej zakochał. Wsypała pokrojone warzywa do gara pełnego wody, z zamiarem ugotowania zupy. Patrzyłem na nią z podziwem. A raczej tak po prostu skupiłem na niej wzrok, wyłączając myślenie i śniąc na jawie.
         - Tommy? – zapytała, nawet nie odwracając się w moją stronę. Dopiero po chwili obejrzała się przez ramię, oparła rękę na biodrze, w drugiej ciągle trzymając nóż. – Dobrze ci radzę, wyśpij się w końcu, bo zaczniesz mieć halucynacje. Pamiętasz ojca w zeszłym roku?
         Podniosłem na nią wzrok. Ona mówiła do mnie? Bo ostatnie co słyszałem to Tommy. Jak można tak mówić, to takie dziecinne. Zauważyłem jednak jej uniesiony nóż, na co wytrzeszczyłem oczy.
         - Mamo, uważaj, bo nas pozabijasz! Lepiej już siekaj seler albo co…
         - Wyglądasz jak trup! Jak możesz tak się przemęczać? To niezdrowe, w dodatku jesteś blady.
         - Każdy Człowiek Umysły jest blady.
          - Poco ci to, dziecko? Za dużo pracujesz.
Nie odpowiedziałem jej. Nie chciałem tego robić w towarzystwie Amy, która wszystko zawzięcie słuchała swoimi gumowymi uszami. Uśmiech malował się na jej dziecinnej twarzy, a ja chciałbym żeby tak zostało. Amy miała problemy ze zdrowiem, jej serce jest trochę… zepsute, jak sama to określa. Kiedy ma te swoje ataki i wygląda, jakby zaraz miała zejść z tego świata, ja dostaję zawału. Jest jednak szansa, żeby jej pomóc, ale to kosztuje. A należenie do niezbyt zamożnej rodziny w tych czasach jest dość uciążliwe.
          - Idziecie gdzieś z Davidem? – dodała po chwili mama, kiedy ostygła z emocji dawania mi reprymendy za prowadzenie nocnego trybu życia. Ocknąłem się z zamyślenia i wpatrzyłem w talerz, który przyfrunął w powietrzu i wylądował przede mną na stole. Jaja sadzone i bekon. Wyglądało to jak uśmiechnięta buźka, wpatrująca się we mnie swoimi dosłownie żółtymi ślepiami. Kiedy moja porcja wylądowała, pojawiła się taka sama dla Amy. Mama często używa mocy, by zaserwować nam dania, nie musząc zmieniać swojego stanowiska, i zaczynając robić coś innego. Była aniołem, serio.
          Nie zdążyłem odpowiedzieć na zadane mi pytanie, gdyż moja siostra zrobiła marudną minę, a łzy pojawiły jej się w oczach. Dostrzegłem, że jej jajowo-bekonowa twarz wyrażała całkiem inną emocję. Bekon odwrócony był w drugą stronę, a ona już chciała się rozbeczeć. Nie mogłem się nie roześmiać.
         - Daj to i już nie marudź. – powiedziałem do niej i zamieniłem się z nią talerzem, na co od razu się rozchmurzyła. Dzieci. – Idziemy pograć w kosza. – odpowiedziałem mamie, która tylko potaknęła. Była zbyt pochłonięta krojeniem selera, więc przypuszczałem, że nawet mnie nie słuchała.

Zabrałem z mojego pokoju odtwarzacz MP3 ze splątanymi słuchawkami, wciągnąłem na siebie granatową bluzę, jako że poranek był chłodny, i wyszedłem z domu. Chałupka z jednym piętrem, małym ogrodem i szopą, z której właśnie dobiegało rżenie. Fistaszek, co za głupi koń. Po jakie licho on tu ciągle jest, nie mam pojęcia, ojciec nie daje go sprzedać. Twierdzi „Koń jest częścią rodziny! A rodziny się nie sprzedaje!” Cóż za szlachetność. Wyciągnąłem po drodze z garażu piłkę do kosza i wrzuciłem ją do Panny Luizy, jak nazwałem mój samochód. Czerwona furgonetka, stara jak świat i z ledwością działająca, była moim ulubieńcem. Szkoda tylko, że nie dało się otworzyć drzwi od strony kierowcy i zawsze musiałem gramolić się tam z drugiej strony, bądź też przez szybę wychodzącą do przyczepki. Nuciłem melodię z „High way to hell”, słuchając piosenki z odtwarzacza i wskoczyłem do przyczepki.
        - TOM!!
        Musiałem się skrzywić na sam dźwięk głosu mojej słodkiej siostry, który niemalże przebił mi bębenki w uszach. Jego częstotliwość była tak wysoka, że omal nie wybiła sąsiadom okna. Wybiegła z domu, ubrana w swoje znoszone jeansy i pomarańczową koszulkę z krótkim rękawem. W ręce trzymała pudełko śniadaniowe.
        - Nie wziąłeś kanapek! – zawołała już nieco ciszej, potrząsając pudełkiem. Wiedziałem, że w środku znajdują się dwie świeże bułki zrobione przez tatę jeszcze przed wschodem słońca w piekarni za rogiem.
        Amy przybiegła i wręczyła mi drugie śniadanie, a kiedy grzecznie kazałem jej się wynieść, ona stała dalej jak kołek, patrząc jak skaczę po swoim wozie, sprawdzając, czy aby na pewno dzisiaj nic z niego nie odpadnie. Po ostatniej hecy ze zderzakiem wolę mieć pewność.
       - Mogę jechać z tobą? – zapytała, pocierając ramiona, na których wyskoczyła gęsia skórka. Spojrzałem na nią z pobłażaniem.
       - Po co? Poucz się lepiej matmy, to dobrze ci zrobi.
       - Jest sobota.
       - No i?
       Wskoczyłem na maskę, a potem stanąłem na ziemi, kołysząc się do refrenu piosenki. Amy gapiła się na mnie jak na głupca.
       - Ej, matma jest fajna. Miałaś już ułamki?
       - Jesteś nienormalny. – odparła i wsiadła do wozu, całkowicie ignorując moje sprzeciwy. Załamałem ręce, po jakie licho będę wozić ze sobą dzieciaka? – Włącz mi ogrzewanie.
        Wyciągnąłem jedną słuchawkę z ucha, patrząc na nią spode łba. Z łatwością wytrzymywała mój wzrok, skubana.
        - Do tyłu, wiedźmo. – rzuciłem i popchnąłem ją na tylne siedzenia, gdzie jak zwykle rozłożyła się, jakby to była pierwsza klasa. Wlazłem do samochodu i usiadłem z kierownicą, wyciągając spod fotela czerwony koc, którym zwykle przykrywałem przednią szybę w razie niepogody, i rzuciłem go siostrze. Wylądował na jej głowie, przez co znów głośno zapiszczała. – Przykryj się i nie przeszkadzaj.
         - Jedziemy do Davida? – zapytała, okrywając się szczelnie pledem. Widziałem w lusterku jej zadowoloną minę, choć już teraz byłem penien co będzie mnie z nią czekać. – Nie zaśnij za kółkiem, śpiąca królewno.
         Wsadziłem kluczyk do stacyjki, przekręciłem, a silnik głośno zaryczał. W radiu usłyszałem głos jakiegoś faceta, mówiącego, że zaraz ktoś zgarnie dziesięć tysięcy dolarów. Fajna kasa, mnie też by się tyle przydało. A raczej Amy. Chwilę później rozbrzmiał głos Bruno Marsa, a moje gardło od razu zaczęło wyśpiewywać słowa.
       - Nie nazywaj mnie śpiącą królewną, potworo. – rzuciłem po chwili do siostry, nawet na nią nie patrząc. Wyjechałem na drogę i skierowałem się do centrum miasta, jakim była Gocewia. Miałem do załatwienia dość ważną sprawę.

W Gocewii na co dzień działo się wiele rzeczy. Za każdym razem widziałem listonosza, dość często biorącego nogi za pas i uciekającego przed wielkim bokserem, który jak na złość zawsze zrywał się z łańcucha. Parę dzieciaków w wieku Amy albo i starszych rzucało gazety z najświeższymi informacjami na wycieraczki domów, nieraz trafiając w wylegującego się tam kota. Wiele osób przemierzało zatłoczone ulice na rowerach, na czym o wiele lepiej wychodzili niż ci wybierający nieco cięższy i większy środek transportu. Nie znosiłem korków. Na niebie, w oddali, zawsze widziałem samoloty, które startowały w powietrze bądź przygotowywały się do lądowania na tutejszym lotnisku. Ludzie chodzili po chodnikach, witając się ze sobą, co chwila odwiedzając jakiś sklep i wychodząc z niego wraz z siatką pełną zakupów. Gołębie latały nad samochodami i zrzucały swój „biały ekwipunek”, zostawiając cudnej urody ślad na masce, tak jak na przykład mnie parę sekund temu. Dachy budynków, tych mniejszych w tutejszej okolicy, jak również wieżowców w samym sercu Gocewii, lśniły w promieniach porannego słońca. Innymi słowy, miasto tętniło życiem już od wczesnych godzin, a przez jego ulice przewijało się zarówno tyle samo zwykłych osób, jak i Ludzi Umysłu. Tkwiłem w korku na światłach, które nie chciały się zmienić na zielony kolor, patrząc na chyba setki osób, jakie przechodziły przez pasy. Jedna staruszka właśnie uderzyła laską jakiegoś faceta, który przypadkowo wysypał jej worek czerwonych jabłek na środku jezdni. Starałem się jednak odprężyć i wsłuchać w „Eye of the tiger”, wystukując rytm na kierownicy.
     - Czemu stoimy? – zapytała Amy, przylepiając się do tylnej szyby i gapiąc na gościa w czarnym BMW, który zajmował miejsce za nami. Na widok jej spłaszczonego i przypominającego świński ryjek nosa zdjął swoje czarne okulary, w których wyglądał jak super agent i wytrzeszczył na nią oczy. Udałem, że wcale tego nie widzę.
     - Jest czerwone światło.
     - I?
     - Kiedy pojawi się zielone, pojedziemy dalej.
Wyśpiewałem na głos parę wersów piosenki, a Amy odkleiła się od szyby. Wychyliła się do przodu, wsadzając głowę między dwa przednie siedzenia, omiotła wszystko wzrokiem i już wystawiła palec, by szybkim ruchem wcisnąć przycisk i zmienić staję, ale zdążyłem chwycić jej nadgarstek jeszcze zanim zauważyłem jej poczynania.
    - Ani mi się waż, to kultowy kawałek!
    - Ale na drugim będzie zaraz pogoda.
    Popatrzyłem na nią ze zgrozą.
    - Co?
    - Mama mówi, że trzeba powiedzieć „słucham” kiedy prosi się kogoś o powtórzenie zdania.
    Ona mówiła, że to ja jestem nienormalny. Ale nie mogłem przestać posyłać jej pytającego spojrzenia i unosić w zadziwieniu brwi. Po co do licha jej prognoza pogody?
     - Chciałabym, żeby spadł już śnieg. Wtedy moglibyśmy wziąć sanki, podczepić Fistaszka i zrobić kulig! – powiedziała radośnie, niemalże skacząc po moich siedzeniach. Posłałem jej spojrzenie spode łba, po czym rąbnąłem głową o kierownicę, włączając przy okazji klakson. Amy się wzdrygnęła. – Ej, wystraszysz ludzi!
    - Nie zaczyna się zdania od „ej”. – poprawiłem ją, a ona naburmuszona usiadła z powrotem na tylnym fotelu, zakładając ręce na piersi. – Amy, jest wiosna, kuligu nie będzie.
     Pokazało się zielone światło i ruszyliśmy w dalszą drogę, pakując się w wir spieszących się wszędzie samochodów. Koło mnie przemknął motor, tak szybko, że z łatwością mógłby spowodować wypadek. Ale kierowca był dość dobry i z łatwością wyprzedził moją furgonetkę, omijając pędzącego z naprzeciwka Opla.
      - Co zrobiłeś? – zapytała wiedźma, kiedy na desce rozdzielczej pojawiła się migająca zielona strzałka wskazująca prawy kierunek. Spojrzałem do lusterka i dostrzegłem jej głodny wyjaśnienia wyraz twarzy. Nie mogłem się nie uśmiechnąć, zupełnie jakbym widział siebie w jej wieku, kiedy interesowało mnie wszystko co robił ojciec za kierownicą. – Po co to się świeci?
     - To kierunkowskaz. Właśnie dałem znak innym kierowcom, że będziemy skręcać.
     Amy urwała na chwilę jakby w zamyśleniu, drapiąc się nawet po głowie. Zerkałem co chwila w lusterko, próbując się domyślić, o co jej chodzi, ale nie miałem pomysłu. Wreszcie nasze wzroki się spotkały.
     - Powinna oświecić się żarówka w tylnej lampie? – spytała, a jej mina wyrażała mniej więcej tyle „Nie mów mamie!” Skręciłem w prawo, wjeżdżając w poboczną ulicę i podążyłem za tabliczką informacyjną, na której było napisane Fabryka Zabawek. Zamknięte. Wziąłem głęboki wdech i wtedy uświadomiłem sobie, że zanim wsiadłem do furgonetki, nie sprawdziłem świateł. Przełknąłem to, co właśnie chciałem powiedzieć Amy, która niepewnie patrzyła w moją stronę.
     - Piłka czy proca?
     - Proca.
     Zamknąłem na sekundę oczy i jeszcze raz przełknąłem ślinę, zaciskając mocniej palce na kierownicy. Amy za to schowała się pod fotelem, a jedyne co mi w tej chwili pozostało, to wcisnąć gaz do dechy i starać się gdzieś nie rozbić.
     - Pamiętasz, co obiecałem ci ostatnim razem? – zapytałem, mówiąc najbardziej spokojnym tonem, na jaki było mnie w tej chwili stać. Amy nie odpowiedziała, choć wiedziałem, że doskonale zna odpowiedź. – Że jeśli jeszcze raz wyrządzisz krzywdę Pannie Luizie, przerobię cię na mielone! – wcisnąłem hamulec, a moja siostra krzyknęła, gdy zadziałała na nią taka siła. Samochód stanął, a dym ulotnił się spod maski. Zaciągnąłem mocno ręczny i wygramoliłem się na zewnątrz, trzaskając drzwiami. Widziałem jak Amy drży. – Zostań tu, dopóki nie wrócę. I niczego nie dotykaj!

     Udało mi się nad sobą zapanować i nie wytargać jej za włosy z mojego jedynego auta. Czasem naprawdę wydaje mi się, że to dziecko rzeczywiście ma jakąś mieloną papkę w czaszce zamiast mózgu. Jaka normalna dziewczynka w jej wieku bawi się procą? Cieszyłem się w pewnym stopniu, że nie sprałem jej tyłka, bo wtedy okropnie głośno piszczy, ale gdy zobaczyłem Pannę Luizę z roztrzaskaną lampą, która powinna tak ładnie świecić, miałem ochotę poryczeć się z rozpaczy. Biedna Panna Luiza. No trudno, będzie musiała przeżyć stratę jednego z czworga swoich oczu do czasu, aż nie wrócę z nią do domu. Amy ma szczęście, że nie zniszczyła mojej gitary. Wtedy wisiałaby już za majtki na trzepaku.
     Dojechałem przynajmniej bez większych problemów do tej zakichanej fabryki zabawek, którą zamknęli już dobre parę lat temu. Stał przede mną olbrzymi budynek z szarymi od kurzu bądź powybijanymi oknami, ścianami zamazanymi graffiti i ledwo trzymającym się dachem, na którym było logo w postaci uśmiechniętego dziecka z misiem w ręku. Całość była otoczona płotem z drutem kolczastym, a wszędzie zostały porozwieszane tabliczki z ostrzeżeniem, że nie wolno tu wchodzić. W jednym miejscu płotu ziała jednak spora dziura, więc te przepisy były właściwie skazane na stratę. Żeby było jasne, wcale nie miałem ochoty tam włazić i narażać siebie i wszystkich kogo znam na kłopoty. Ale byłem w pewnym sensie zmuszony. No więc zostawiłem Amy w uszkodzonym wozie, a sam wszedłem na teren opuszczonej fabryki. Wiedziałem dokładnie dokąd iść, byłem tu już czwarty raz. A ilekroć wychodziłem, obiecywałem sobie, że już nigdy więcej tego nie powtórzę. Obiecanki cacanki. Odnalazłem tylne wejście do zakładu, które jeszcze jakiś czas temu było zabezpieczone kłódką. Do dziś dnia nie wiem, gdzie ona jest teraz. Uchyliłem spore drzwi i moim oczom ukazała się w całej okazałości kuchnia, ze wszystkimi niezbędnymi urządzeniami, wraz z którymi mojej mamie pracowałby się jak w niebie. Cały sprzęt był teraz zakurzony i zanieczyszczony, a światło na to wszystko dawała tylko niewielka żarówka, która dyndała sobie niepewnie z sufitu. Wolałbym nie wiedzieć, co by się stało, gdyby wybuchł tu pożar. Przy lodówce zaś stały trzy tekturowe pudła, choć żadne z nich nie było opisane. Pośrodku kuchni stało zaś sześciu facetów. Trzech wielkich, dwóch normalnych i jeden strasznie chudy. Oto właśnie po raz kolejny odwiedziłem „Wielką Szóstkę Przepychu i Bezczelności” jak pozwoliłem ich sobie nazwać. W skrócie W.S.P.B. Każdy, gdyby tylko ich zobaczył, a w szczególności, gdyby wszedł do ich kryjówki mieszczącej się właśnie tu, w opuszczonej fabryce zabawek, bez problemu domyśliłby się, na czym ich urok osobisty polega. Kiedy odwiedza się to miejsce, od razu przed oczyma pojawiają się wielkie liście marihuany.
     Ci trzej wielcy, będący ponad dwumetrowymi osiłkami, zawsze chodzili ubrani tak samo; w czarne bluzy i dresy, które najwidoczniej mieli szyte na miarę, gdyż tak dużych rozmiarów raczej nie ma. Nazywano ich Misiami G, ponieważ imię każdego z nich ponoć zaczynało się na tę właśnie literę. Nie jestem tego pewny, gdyż zawsze są mianowani jako Misie G i właściwie to nikt nigdy nie zastanawia się, czy to wszystko jest prawdą. Ich włosy, podobnie jak ubrania, również były jednakowo obcięte – na rekruta, a ręce zawsze wkładali do kieszeni, stojąc z tyłu, tak więc przypominali bardzo przerośniętych trojaków ochroniarzy.
     Ten chudzielec, zwany Skręt, to najbardziej zjarany człowiek, jakiego świat widział. Chodzi w łachmanach; nierówno zapiętej koszuli, otwartym rozporkiem, pomylonych butach i na tył zarzuconym czerwonym krawacie, który ani trochę nie pasował do zielonej koszuli w niebieskie wzorki. Skręt, jak samo jego „imię” wskazuje, nie pokazuje się bez papierosa, który został przez niego własnoręcznie zrobiony i podpalony. Oczy ma wiecznie sine i podkrążone, włosy niepoczesane i tłuste, choć według niego samego tworzące artystyczny nieład, zęby nieumyte i wręcz żółte. Uśmiech zaś nigdy nie schodzi mu z twarzy i ciągle potrafi bredzić, jak bardzo jest w życiu nieszczęśliwy.
     Dwóch gości o ani nieprzerośniętej, ani niedorozwiniętej sylwetce, można mianować szefami całej tej bandy. Pierwszy z nich, Loki, ma sztuczne prawe oko, które namierza dosłownie wszystko i rejestruje każdy ruch. Krążą plotki, że nawet jest tam ukryta kamera. Ma ogoloną głowę i całą masę tatuaży na rękach, przedstawiająca kobiety, które prawdopodobnie kiedyś zdobył. Loki był tak naprawdę zastępcą przywódcy, odpowiadający przede wszystkim za wywieranie presji na innych istotach żyjących. Jeśli chciał, potrafił śmiertelnie wystraszyć nawet złotą rybkę w akwarium. Roki zaś był tu panem i władcą; starszy kuzyn swojego doradcy, ubrany w białą koszulę i garnitur, starał się przypominać Jamesa Bonda, gdyby tylko zachował odpowiedni fason. Miał złoty ząb zamiast jednego z trzonowców i twarz poprzecinaną bliznami. Nikt tak naprawdę nie wie, skąd one się tam wzięły. Między zębami zawsze trzymał wykałaczkę, nawet wtedy, gdy w ogóle nie było to konieczne i wkładał ręce do kieszeni, kołysząc się na piętach, obracając językiem drewniany patyczek.
     Nie znosiłem tej bandy. A ich smrodu szczególnie. W całym pomieszczeniu czułem odór ich używek; non stop palili nikotynę, marihuanę i nie wiadomo co jeszcze. Powietrze zdawało się przyjmować obrzydliwy zielony kolor, dlatego wolałbym wyjść stąd, zanim żarówka spadnie i wszystko wybuchnie. W.S.P.B to najlepsi handlarze narkotyków w całej Gocewii. Zresztą, nie wiem czy to prawa, ale oni dość często popadają w samo zachwyt i właśnie coś takiego wygadują. Nienawidziłem ich. I siebie, że tu przyszedłem.
     Jeszcze zanim porządnie zamknąłem za sobą drzwi, Loki, będący dość nerwowym facetem, rzucił się na mnie z pięściami, ale w mig się uchyliłem i jeszcze szybciej znalazłem się tuż koło lodówki, unikając wybicia zębów. Czasem wręcz uwielbiałem mój „hipernapęd”.
     - Przeklęci Umysłowi. – wymamrotał Loki, podciągając rękaw swojej czerwonej i nieco ubrudzonej koszuli, chwaląc się nowiutkim tatuażem kobiety w bikini. Strzelił sobie karkiem, na co musiałem się skrzywić. – Dawaj kasę, strusiu.
     Nie pojmowałem do końca, dlaczego on nazywa mnie strusiem. Wątpiłem, żebym mu go przypominał, choć mógł kiedyś oglądać bajkę o Strusiu Pędziwietrze i po prostu mu się z nim skojarzyłem. Ja też lubiłem tę kreskówkę.
    Otoczyli mnie półokręgiem. Loki stał najbliżej, warcząc na mnie niczym pies i zaciskając dłonie w pięści. Jego zadaniem było mnie wystraszyć, co nawet by mu się udało, gdyby nie jego kumpel Skręt. Ten dziwaczny i podjarany hipis kołysał się za jego plecami, fałszując piosenkę Michaela Jacksona o stworzeniu nowego i lepszego świata, aż wreszcie zarzucił mu ręce na szyję i wyjęczał „Dziwny jest ten świat! I piękne jego kolory!”. Wyciągnął rękę i do jego dłoni przyfrunęła butelka wódki, napił się i zwalił na podłogę, chichocząc. On rzeczywiście przypominał mi Podziemnego, ale sądząc po jego zachowaniu i niechlujnym wyglądzie nie byłem pewny. Do teraz, kiedy przywołał flaszkę. Lepiej niż w „Gwiezdnych Wojnach”. Misie G zaś jednocześnie obrzucili kolegę wzrokiem, a następnie mnie, lustrując od góry do dołu. Oni zawsze robili to w tym samym momencie, choć jeszcze nigdy nie odezwali się słowem. Mogłem jedynie się domyślać, że mieli podobne głosy. Roki, ich szef, odepchnął natarczywego kuzyna, który nie potrafił rzec czegoś bardziej sensownego niż „Dawaj kasę” albo „Rozkwaszę ci gębę”. Teraz też właśnie tak wyglądał, jakby miał nerwicę. Ale to chyba na skutek tego, że się naćpał. Roki wydawał się być najbardziej porządnym gościem z nich wszystkich, ale to tylko pozory. Potrafił współpracować z ludźmi i nawet się uśmiechać, być dla nich niczym przyjaciel. Spróbuj jednak zrobić coś nie po mojego myśli, a urwie ci głowę. Słyszałem o takim facecie i bardzo nie chciałbym podzielić jego losu. Roki wyjął z ust swoją wykałaczkę i wyciągnął ku mnie rękę. Obrzuciłem wzrokiem otoczenie; stali zbyt blisko, nie zdołałbym więc zwiać, a moje serce przyspieszyło bieg w obawie, że zaraz stanę się kaleką. Ale on tylko położył mi rękę na ramieniu i wyszczerzył swoje szczerbate już zęby. Blizny lśniły w świetle żarówki, podobnie jak niebieskie oczy i złoty trzonowiec. Pomimo tego, że nie mógł dysponować żadną mocą i tak był w stanie, razem ze swoimi ziomkami, stłuc mnie na kwaśne jabłko. Przed wejściem tu, zmieniłem nieco swój wyraz twarzy, żeby nigdy do końca nie poznali mojego rzeczywistego wyglądu. Bardzo przydatna umiejętność, dziękowałem losowi, że jestem Człowiekiem Umysłu.
     - Jak mija dzień? – zapytał Roki. Jego głos był ochrypnięty, spokojny, a jednocześnie surowy. Dawał ostrzeżenie, że lepiej go nie wkurzać.
     - Niech daje kasę, bo obiję mu ryj! – zawołał Loki, a wyraz jego twarzy przypominał rozwścieczonego byka, gotowego zaszarżować. Szef wyciągnął rękę w jego stronę i obdarzył spokojnym uśmiechem.
     - Jak ty traktujesz gości? Mama cię nie wychowała?
     Loki założył ręce na piersi i odwrócił wzrok. Teraz wyglądał tak, jakby miał się za chwilę rozpłakać. Nie pojmowałem tego.
     - Moja mama mnie nie kochała.
     - Przecież wiem, ty idioto. To moja ciotka! – odburknął mu Roki, wywrócił oczami i znów na mnie spojrzał. Jego tęczówki były tak bardzo niebieskie, że mógłby strzelać z nich soplami lodu.
     - Jesteś taki biedny, Loki… Rozumiem twój ból, naprawdę. Jest mi cię tak żal… - wyseplenił Skręt, chwytając swojego kolegę za nogę, patrząc na niego z politowaniem. Loki zaś wcisnął palce w oczy i zaszlochał. Nie mogłem się nadziwić jego nagłej zmianie nastroju. Skręt przytulił się do niego i swojej butelki nieco mocnej, po czym zaczął śpiewać o lepszym świecie.
    Ich szef zacisnął mocniej palce na moim ramieniu i obrzucił swoich ludzi pogardliwym i wściekłym spojrzeniem. Już myślałem, że rzuci w nich mną niczym kulą do kręgli, ale on tylko ryknął.
     - CISZA, GŁĄBY!
     I zamknęli się, przytulając się nawzajem, jednocząc w bólu. Misie G podeszły bliżej, równo maszerując i jednocześnie strzelając knykciami. Roki znów zwrócił się do mnie, nie puszczając mojej ręki. Wyciągnął z kieszeni strzykawkę i uniósł ją na wysokość moich oczu, uśmiechając się w szczerbatym uśmiechu.
     - Poczęstujesz się czymś, Tom? – zapytał i lekko nacisnął tłok. Z igły wyciekła kropelka przezroczystego płynu. Pokiwałem przecząco głową, starając wmówić sobie, że zaraz sobie stąd pójdę i nigdy nie wrócę. – Na pewno? Spokojnie, nie zarażę cię żadnym świństwem. Tak myślę.
    Prędzej umrę. Cofnąłem się minimalnie do tyłu, ale zaraz natrafiłem na piec. Chwyciłem za jego kant, wyczuwając pod palcami proszek. Ohyda, oni mają to świństwo wszędzie i pod każdą postacią. Przypomniałem sobie jak w szkole przestrzegano nas przed takimi ludźmi jak W.S.P.B i ich uzależniającymi cukierkami. Miałem ochotę się pociąć.
     - W takim razie może chcesz się czegoś napić? – zaproponował niczym dobroduszny gospodarz, ale ja wiedziałem, że wcale nie ma na myśli Coli czy soku Tymbark. Wbił paznokcie w moje ramię, uśmiechając się jakoś dziwnie. – Jestem pewny, że zaschło ci w gardle.
      Zaschło, miał rację. Ale wolałbym nie mieć większej styczności z alkoholem niż kiedy sprzedaję go ludziom na imprezach w clubie w nocy. Niekiedy nawet już całkiem pijanym, chcących pobić ludzi w kolejce. Są wtedy jacyś nienormalni, właśnie dlatego nie wlewam do siebie tego czegoś.
     - Raczej podziękuję. – wydusiłem z siebie, starając się mówić tak, żeby on nie kazał swojemu kuzynowi zdzielić mnie patelnią. Ale tamten rozpaczał nad swoim losem, pijąc z butelki Skręta, który go pocieszał, więc raczej nie musiałem się o to obawiać.
     Roki przygryzł wargę i schował strzykawkę, nie spuszczając ze mnie wzroku. Puścił już moje ramię i zaczął przechadzać się po pomieszczeniu, klepiąc każdego ze swoich braci po plecach. Misie G nawet nie drgnęły, a ciągle mi się przyglądały.
     - Sprawiasz mi zawód, kochanieńki. – powiedział szef, kręcąc głową, kiedy wreszcie się zatrzymał. Włożył swoją wykałaczkę do ust, przez co mówił dość niewyraźnie. – Każdy prędzej czy później próbuje, a ty jesteś inny. No co jest? W życiu trzeba spróbować wszystkich rodzajów przyjemności.
     Nie rozumiałem o co mu chodzi. Domyślałem się poniekąd, że próbuje rozpijać każdego, kto się do nich zgłosi, a później dołącza do ich szóstki. Prędzej czy później ląduje na cmentarzu. Dziwiłem się, że Skręt tak dobrze się trzyma; śpiewał „We will rock you” starając się klaskać w tym bardzo dobrze znanym rytmie, ale ciągle się gubił. Gdyby nie obecność Rokiego i Misiów G, chętnie bym mu pokazał, jak się to robi.
     - Jakoś wolę odpuścić. Prowadzę. – odparłem, starając się uśmiechnąć do niego, co dość ciężko mi wychodziło. Roki potaknął i obrócił w zębach swój mały drewniany patyczek, a następnie wzruszył ramionami.
     - Nie pije, nie ćpa… Porządny z ciebie chłopiec, Tom. Mama musi być dumna. – powiedział, podszedł do najbliższej szafki, wysypał na jej blat trochę białego proszku i wyciągnął z tylnej kieszeni dolara. Zwinął go w rulonik, pochylił nad szafką i wciągnął przez niego narkotyk do nosa. Z każdą sekundą kiedy patrzyłem na to co robił zastanawiałem się, dlaczego nie zostałem dzisiaj w domu.
     Loki pociągnął nosem i wytarł mokre oczy do rękawa. Spojrzał na mnie tym swoim morderczym spojrzeniem i aż przeszedł mnie dreszcz. Dać mu tylko siekierę i posłać na samotną staruszkę.
     - Moja mama nigdy nie była ze mnie dumna. – wycedził, pochylił się do przodu i rzucił na mnie tak jak wcześniej. Ale zdążyłem wyczuć to na ułamek sekundy szybciej i odsunąłem się w bok, przez co uderzył w piec, przy którym stałem. Potrząsnął głową na opamiętanie i zawarczał, ale jego kuzyn znów przywrócił go do porządku, rzucając w niego talerzem. Rozbił się o jego głowę, nie wyrządzając mu żadnej szkody.
     - Nie krzywdź chłopaka, bo skończy na wózku i koniec ze szmalem. – rzekł Roki, chowając pieniądz z powrotem do kieszeni. Misie G jakby za wspólną namową przeczesali sobie dłońmi krótko ścięte włosy. Po chwili jednak szef zmarszczył brwi i obrzucił mnie ciekawskim spojrzeniem. – Umiałbyś wtedy mega szybko jeździć na wózku? – zapytał i gestem rąk zademonstrował czynność, o której mówił.
     Zamrugałem kilka razy sprawdzając, czy aby na pewno się nie przesłyszałem. Oni zaskakują mnie bardziej za każdym razem, kiedy tu przychodzę.
     - Nie wiem, nigdy nie próbowałem tego razem z jakimś pojazdem. – odparłem, a było to póki co najdłuższe zdanie jakie do nich wypowiedziałem. Starałem się trzymać zasady, by jak najmniej konwersować z tymi ćpunami.
     - Czasem to bym tak chciał… - wymamrotał Skręt, który leżał teraz jak długi na podłodze i patrzył w sufit, wyciągając ku niemu rękę. Chyba miał jakieś halucynacje i wydawało mu się, że patrzy w błękitne niebo. – Właściwie to nic. Mam wódkę i to mi wystarczy. – wsadził gwint do ust i wypił jakby to był sok, wylewając nieco po bokach. Było mi go żal.
     - Dawaj kasę, strusiu. – rzucił Loki i podwinął rękawy jeszcze wyżej, zaciskając zęby. Na jego czole wyskoczyła żyłka, a oczy wychodziły na wierzch. – Bo jak nie, to zarżnę ciebie i twoją mamusię. Albo tylko ciebie, a ją porwę i każę być moją matką! Tylko moją!
     Uniosłem w zadziwieniu brwi. Koleś zaczynał mnie już przerażać, ale to co mówił było dość absurdalne. Wolałem nie widzieć co przechodził w dzieciństwie, że teraz chciał uprowadzić moją mamę i stać się jej synkiem.
     - KASA NA STÓŁ!
     Wolałem nie czekać zanim mnie trwale oszpeci, więc sięgnąłem do kieszeni spodni i wyciągnąłem z niej plik banknotów związanych gumką recepturką. Chciałem podać je szefowi, ale Loki szybciej niż tym razem się spodziewałem wyrwał mi je z ręki. Zaczął je wąchać i ślinić się na sam ich widok. Roki zaś stanął bliżej i oparł się o ścianę, mieląc w ustach wykałaczkę i patrząc na mnie niecierpliwie.
     - To wszystko? – zapytał, a ja drżącą już dłoń włożyłem do drugiej kieszeni, z której wyciągnąłem podobnej wielkości stosik pieniędzy. Podałem mu go, a on, nie spiesząc się jak jego kuzyn, chwycił je i od niechcenia zaczął przeliczać. Oddychałem nerwowo i czekałem, aż skończy. Bałem się, że coś nie będzie mu się zgadzać i cała szóstka postanowi zrobić ze mną co tylko jej się podoba. Ostatnim razem, choć długo udawało mi się uciekać, Loki przywalił mi parę razy w twarz. Mama jakoś nie chciała uwierzyć, że pośliznąłem się na mokrych schodach w clubie. – Okej. Niech będzie.
     Odetchnąłem minimalnie z ulgą. Już zacząłem sobie wyobrażać, że Misie G łapią mnie w swoje olbrzymie ramiona, przywiązują gdzieś, a Loki wbija igłę z jakimś świństwem w moją żyłę. Wolałbym nie wyglądać raczej jak Skręt, który miał już w sobie chyba każdy rodzaj używki.
     Roki schował do marynarki całą sumę jaką mu wręczyłem i znów podszedł do szafki. Wyciągnął z niej kolejną saszetkę i wysypał na blacie, po czym wciągnął ją do nosa przez ten sam banknot.
     - Moja część? – zapytałem, chcąc brzmieć pewnie, choć nie do przesady, żeby nie wywalił mnie za drzwi i skazał całą robotę na zatracenie. Roki nie odpowiedział, a pociągnął mocno nosem. Zauważyłem, że po drugiej stronie pokoju jego narwany kuzyn podpala papierosa, przyglądając się uważnie szmalowi, jaki ode mnie dostał.
     - Dostaniesz przy następnej wizycie. – rzekł w końcu szef, nawet na mnie nie patrząc. Opierał się o kant mebla i co chwila pociągał nosem.
     - Nie, chcę ją teraz! – odparłem, a w moim głosie było dość zdecydowania i złości, że zwróciło to uwagę Misiów G, którzy odruchowo podeszli o dwa kroki do przodu i zacisnęli dłonie w pięści. Nie przejąłem się tym. – Roki, potrzebuję tej kasy.
     - My też, dzieciaku, my też! – rzucił w moją stronę, a jego oczy stały się jakieś większe i bardziej błyszczące. – Wiesz ile kosztuje czysty towar? My go sprowadzamy, my pakujemy i my testujemy! Ty tylko dostarczasz przesyłki.
     Dostarczam przesyłki. Za każdym razem gdy wciskam taką do ręki jakiemuś naiwnemu głupcowi, wmawiam sobie, że wcale nie jestem dilerem. Ale to tylko tymczasowo.
     - Moja siostra ma wadę serca, jest chora i potrzebuje leczenia, potrafisz wyobrazić sobie choć część z tego? – zapytałem, stając się coraz bardziej nerwowym. On musiał dać mi tę kasę. – Masz w sobie choć trochę empatii?
     - Co to empatia?
     Nie wytrzymałem; podskoczyłem do niego zanim on zdążył się zorientować, chwyciłem za jego marynarkę Jamesa Bonda i przyszpiliłem do ściany. Na jego twarzy pojawiło się zarówno zdezorientowanie jak i strach. Misie G natychmiastowo zareagowały, ale wyciągnąłem rękę w stronę lodówki, a ona przesunęła się w powietrzu i zwaliła im na stopy. Wszyscy jednocześnie krzyknęli z bólu i pierwszy raz słyszałem ich głosy. Były całkiem różne. Loki zaś przerwał wąchanie pieniędzy i spojrzał na nas ze zdumieniem, ale o dziwo nie ruszył się z miejsca. Chyba wystraszyła go latająca lodówka. Skręt leżał na podłodze i przytulał wódkę, będąc w całkiem innym świecie.
     - Jesteście popaprani. Dla was liczy się tylko zioło, wóda i dobra zabawa, ale prawda jest taka, że nie rozumiecie tego świata. – zacząłem, przyciskając mocniej szefa do ściany, patrząc mu głęboko w oczy. – Ćpacie, bo nie macie wyjścia. Wiesz czemu tu przyszedłem?
     Roki pokiwał przecząco głową, a ja westchnąłem z rezygnacją. Parę sekund temu to powiedziałem, mógłby ruszyć tą tępą masą jaką miał w głowie.
     - Moja siostra ma dopiero dziesięć lat. Jeśli nie zoperują jej serca, w końcu umrze, a wtedy ty i twoi zjarani koledzy będziecie mieć ją na sumieniu.
     - Dziesięć? – Roki przełknął głośno ślinę, a wyraz jego twarzy nieco zmiękł. Ja musiałem wyglądać gorzej.
     - Gdyby nie ona, nie byłoby mnie tu. – dodałem, jeszcze raz popatrzyliśmy sobie prosto w oczy, on w moje czarne, ja w jego niebieskie, a potem rzuciłem nim o podłogę. Nie trwało to dłużej niż pół sekundy. Pozostała piątka jęknęła z zaskoczenia, a sam Roki wrzasnął z bólu. Omiotłem wzrokiem całe W.S.P.B i nawet Loki nie odważył się mnie zaatakować. – Kasa na stół, łajzy.
     Podopieczni Rokiego spojrzeli na niego, nie wiedząc co począć. On sam podniósł się chwiejnie na nogi i zamachnął na mnie rękę, lecz zdążyłem się uchylić. Mógłbym nawet posłać go na drugi koniec pokoju, ale nie na tym mi zależało. Wyciągnąłem rękę i spojrzałem na niego wymownie, a on westchnął i wyciągnął z marynarki plik banknotów. Wręczył mi trzy pięćdziesięciodolarówki.
     - Tylko tyle? – zapytałem, a on wymienił się wzrokiem z kolegami. Misie G jednocześnie wzruszyły ramionami, czując się bezradnie, Skręt wyjęczał „Jedziesz, maleńka!” i zasnął, a Loki obrzucił mnie wściekłym spojrzeniem i stanął tyłem, licząc łup, który mi zgarnął. Roki wcisnął do mojej ręki kolejne trzy, a potem jeszcze dwie sztuki, nie mogąc oprzeć się wyższości mojego spojrzenia.
      Kiedy schowałem dłoń do kieszeni, chowając szmal, Roki podszedł do jednego z tekturowych pudeł i wyciągnął z niego dwie foliowe saszetki. Jedna została napełniona białym proszkiem, a druga ciemnozielonym.
     - Facet da dwie bańki więcej niż poprzedni, to nadziany biznesmen. – rzekł i rzucił mi torebki, po czym odetchnął głęboko, ciągle nie mogąc ochłonąć po poprzednim upadku. – Dzisiaj o drugiej.
     Obiecałem sobie, że nigdy więcej tu nie wrócę. Ilekroć brałem od nich kasę, czułem się jak jeden z nich, jak ćpun i żul, nie mogący poradzić sobie z życiem. Narkotyki to zło wcielone i nie miałem najmniejszej ochoty dostarczać kolejnej porcji jakiemuś biznesmenowi. Ale pomyślałem o Amy i wsadziłem zioło razem z tym drugim głęboko do tylnej kieszeni.
     - Załatwione. – odparłem i ruszyłem w stronę wyjścia, nawet nie obrzucając wzrokiem tych tępaków. Loki chciał uderzyć mnie w brzuch, kiedy koło niego przechodziłem, ale wtem chwyciłem jego rękę, odtrąciłem i najzwyczajniej w świecie opuściłem kryjówkę „Wielkiej Szóstki Przepychu i Bezczelności”.

     Wróciłem do furgonetki, która stała dokładnie tam, gdzie zaparkowałem. Całe szczęście, że Amy nie wpadła na jeden ze swoich dziwacznych pomysłów i nie spróbowała nią pojeździć. Wsiadłem do wozu i zastałem ją, rozłożoną na tylnim siedzeniu, przyglądającą się swoim dziecięcym palcom.
     - Czemu tak długo, zdążyłam się zestarzeć. – rzuciła, nie odwracając wzroku ze swoich dłoni. Wsadziłem kluczyki do stacyjki i silnik znów głośno zaryczał. Nie trwało długo, nim znów znaleźliśmy się na głównej drodze, a ja mogłem odetchnąć z ulgą, że wreszcie zostawiliśmy tę przeklętą fabrykę z tyłu. Przetarłem twarz dłonią i usiadłem wygodniej w fotelu.
     Znowu to zrobiłem. Wziąłem te zielsko i schowałem, żeby dostać kasę.
     Musisz pomóc Amy – pomyślałem sobie – Nie masz wyjścia.
     - Co ci jest? – zapytała wiedźma, a ja popatrzyłem do lusterka, by ją zobaczyć. Gapiła się na mnie z niezrozumieniem, oczekując odpowiedzi, a ja wiedziałem, że zna mnie za dobrze, bym mógł to ukryć.
     - Nic.
     - W radiu leci Avicii, a ty nawet nie zabębniłeś w kierownicę. – dodała, wskazując palcem na urządzenie, na które rzeczywiście nie zwróciłem uwagi. Poczułem się mokry od potu, nawet Avicii nie pomógł. To się nazywają wyrzuty sumienia.
     - Kopnij mnie w tyłek, kiedy wysiądziemy. – rzuciłem i zmieniłem bieg. Wsłuchałem się w melodię piosenki i podążyłem ulicą, by zgarnąć DJ’a i wreszcie dojechać do boiska, żeby pograć w kosza. Zabębniłem w kierownicę.

     DJ mieszkał w jednym z tych licznych bloków wybudowanych niemalże w centrum Gocewii. Zatrzymałem się obok jego domu i odszukałem wzrokiem okno, przez które zawsze wyglądał. Już po chwili dojrzałem go, a na jego twarzy pojawił się uśmiech szaleńca, którym w istocie był. Nie mogłem się nie ucieszyć, że znów go widzę. Odstąpił od szyby, a ja wiedziałem, że zaraz zbiegnie na ulicę i wsiądzie do mojego samochodu.
     DJ był moim kumplem, którego znałem od piaskownicy. Siedział ze mną w szkolnej ławce i zawsze ode mnie ściągał. Potem pomogłem znaleźć mu dziewczynę w wieku trzynastu lat i są razem aż do teraz. Nie mogłem pojąć, jak ona tak długo z nim wytrzymała. Pracowaliśmy razem przez jakiś czas w McDonald’s, tyle że zwolnili go za podjadanie frytek, krzyczenie na niezdecydowanych klientów i mszczenie się na kasie fiskalnej. Nie radził sobie na żadnym stanowisku. Jego pasją jest miksowanie muzyki, co robi właściwie na okrągło, a że nazywa się David Jason, wszyscy mówią na niego DJ. Wszyscy oprócz mojej matki i Amy, z którą prowadzi zawsze bardzo ciekawe dyskusje, wymieniając swoje poglądy na temat świata. DJ bardzo chciałby stać się zawodowym DJ’em, ale póki co pracuje ze mną w clubie, przywożąc napoje na imprezy. Trochę jest mi go szkoda, bo wiem, że oczekuje od życia więcej, ale mimo to jest ciągle wyluzowany i pełny energii. Poza tym gra w kosza niczym zawodowiec.
     - Stary, nie uwierzysz co się stało. – zaczął na wstępnie, kiedy wskoczył do Panny Luizy  i zatrzasnął za sobą drzwi, a cały samochód aż się zatrząsł. Wręczył mi przezroczyste pudełko. – Mama przesyła buziaki. I pierogi.
     - Och, dzięki, booby. – odparłem i włożyłem pudełko z jedzeniem w bezpieczne miejsce. Matka DJ’a zawsze postanawia nas dokarmiać, więc ilekroć się z nim widuję, mamy przygotowany cały piknik. Fajnie, bo zdążyłem już zgłodnieć.
     DJ wyglądał jak zwykle; jego długie do ramion brązowe włosy były rozczochrane, a zielone oczy świeciły niebezpiecznym blaskiem. Dwudniowy zarost świadczył o tym, że znów się nie ogolił, a słuchawki w uszach o nieprzerwanym kontakcie ze swoją zmiksowaną muzą. Miał na sobie czarną znoszoną bluzę z kapturem, a pod spodem biały podkoszulek. Zawsze był tak ubrany, a do tego wkładał jeansowe spodnie i czarne dziurawe trampki, które już dawno powinien wyrzucić. Uśmiechał się ciągle i gestykulował, będąc pod ciągłym entuzjazmem.
     - Siema, Amy. – rzekł do mojej siostry, która potaknęła poważnie, bawiąc się z nim w te ich udawanie ludzi o nienagannych manierach. Zaraz się zacznie.
     - Witaj, Davidzie.
     - Ładnie dziś pani wygląda, milady.
    
- Z wzajemnością. Mój sługa raczył mnie zabrać ze sobą na dzisiejszą rozgrywkę, więc liczę na twój dobry występ, milordzie.
     Nazwała mnie sługą, wiedźma jedna. Nie mogłem się jednak nie roześmiać, słuchając tych głupot. DJ również chichotał, zerkając na mnie ukradkiem, lecz kiedy usłyszał w radiu piosenkę „Green Day’a”, rzucił się do przodu i pogłośnił na cały regulator, udając, że gra na perkusji. Słuchał dwóch rodzajów muzy jednocześnie, miał mistrza. Dałem gazu i ruszyliśmy spod jego bloku, zmierzając w stronę boiska.
     - To co takiego się wydarzyło, że jesteś cały w skowronkach? – zapytałem, patrząc raz na niego, raz na drogę, jadąc za niebieską Toyotą. DJ wyciągnął nogi do góry, rozsiadając się wygodniej na fotelu.
     - Julia mi się oświadczyła.
     Parsknąłem śmiechem i aż się poplułem, a on obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem, choć i tak zadowolenie nie schodziło mu z twarzy.
     - Naprawdę, Tom, ty idioto niedowierzająca.
     Roześmiałem się na cały głos i na sekundę puściłem kierownicę. Panna Luiza potoczyła się lekko w lewą stronę i omal nie zderzyliśmy się z czarnym Mercem nadciągającym z drugiej strony.
     - Co ty robisz, stary, kiedyś nas zabijesz. – rzucił DJ, choć sam śmiał się tak głośno, że ledwo mówił. Sięgnął do schowka i wyciągnął z niego puszkę cukierków. Otworzył wieczko i ukrył twarz w dłoniach.
     - Coś nie tak, booby? – zapytałem, a on spojrzał na mnie ze łzami w oczach.
     - Posklejane! Wiesz co, mam cię dosyć.
     - Znając ciebie prędzej byś się którymś zadławił, więc powinieneś być mi wdzięczny.
     Spojrzał na mnie spode łba, a to zawsze działało na mnie tak samo; odwracałem się od niego i parskałem śmiechem. Już samo jego towarzystwo sprawiało, że człowieka bolał brzuch z napadów śmiechu. Zwłaszcza gdy mówił, że Julia, jego niezastąpiona dziewczyna, właśnie mu się oświadczyła. Jakoś nie chciało mi się wierzyć.
     - Żal mi was, jesteście tacy tępi… - powiedziała Amy, wpatrując się w mijające nas po przeciwnej stronie jezdni pojazdy. Odwróciliśmy się jednocześnie w jej stronę i nazwaliśmy ją naburmuszonym dzieckiem, przy czym w ostatniej chwili DJ zerknął przed siebie i wrzasnął „W prawo!”. Bez namysłu wykonałem jego rozkaz, unikając zderzenia z dziadkiem jadącym na rowerze po całej długości ulicy i grożącego nam pięścią. – TOM, PRZESTAŃ!!!
    Razem z DJ’em chwyciliśmy się za uszy, kiedy ona znów zapiszczała tak głośno, że popękały mi bębenki.
     - Spokojnie, młoda, on już nie będzie. – powiedział w rozbawieniu mój przyjaciel, klepiąc mnie mocno po ramieniu. W tej chwili przypomniało mi się coś tak głupiego i bezsensownego, że znów musiałem się roześmiać, a on wymienił się z Amy znudzonymi spojrzeniami.
     - A pamiętasz… - zacząłem, starając się wypowiedzieć wyraźnie każde słowo. DJ patrzył na mnie uważnie, czekając końca, który w zasadzie mógł nie nadejść. - …jak obieraliśmy marchewkę…
     Usta DJ’a wykrzywiły się, choć widać było, że walczył z chęcią wybuchnięcia. Amy za to westchnęła z poirytowaniem.
     - I wtedy stwierdziłeś, że jedna z nich wygląda jak różdżka Harrego Pottera? – zapytałem, a mój brzuch już zaczynał mnie boleć. DJ przez chwilę gapił się na mnie szeroko otwartymi oczyma, po czym niespodziewanie ryknął śmiechem tak głośnym i prawdziwym, że walnął głową o schowek, w którym były schowane moje posklejane cukierki.
     - No! I zaczęliśmy się nawalać na czary. – odparł po chwili, a ja zawsze podziwiałem go, że potrafił tak szybko się otrząsnąć ze swoich napadów. – Stary, byłem lepszy od ciebie.
     - Wcale nie, zamiast zaklęcia na wytrącenie różdżki, zgasiłeś światło.
     - Tak miało być, to ty się nie znasz.
     - Tom… - wyjęczała Amy, ale ja nie zwróciłem na nią uwagi. Pewnie znowu uważała nas za dziwaków, którzy walczą na marchew podczas gotowania obiadu.
    - Albo wtedy, gdy Julia udawała, że topi się w basenie. – dodał DJ, pokręcając w rozbawieniu głową, wspominając te dobre chwile. Nie mogłem nie zachichotać.
     - Koleś, ona naprawdę się topiła, a ty jeszcze mówiłeś, że ma płynąć pieskiem.
     - Wydawało ci się, jak zwykle zresztą. – prychnął i przeczesał ręką swoje rozczochrane włosy. – Dasz mi pierożka? Nie jadłem śniadania.
     - Tom…
     Sięgnąłem po pudełko z pierogami, jakie przygotowała mama DJ’a, znów ignorując Amy. Usłyszałem z jej strony zirytowane westchnienie, a zanim się obejrzałem, ona wychyliła się do przodu, wystawiając głowę miedzy dwa przednie siedzenia. Odchrząknęła znacząco.
    - Czego znowu chcesz? – zapytałem, podając kumplowi puszkę jedzenia, do którego bez wahania się zabrał, delektując smakiem pierogów. Wciągnąłem w nozdrza ich zapach i zaburczało mi w brzuchu. – Ja, ale delikates…
    - Koguty. – rzekła Amy, nie przestając gapić się na mnie tym swoim świdrującym spojrzeniem. – Za nami, zrób coś.
     - Co? Amy, kury nie biegają w środku miasta po ulicach.
    - Czemu nie? – zapytał DJ z pełnymi ustami i wargami oblepionymi od pierogów. Wyraz jego twarzy mówił, że za wszelką cenę chce poznać rozwiązanie tej arcyważnej tajemnicy. – Przecież nikt im nie zabroni.
     - Geniuszu, a widziałeś tu gdzieś gospodarstwa, gdzie pasą się owce, krowy i tak dalej?
     - Ty masz konia.
     - Ale nie mieszkam w centrum!
     DJ nie zrozumiał. Zamrugał parę razy i wzruszył ramionami, robiąc kolejny gryz pieroga. Amy ukryła twarz w dłoniach i warknęła z irytacją.
     - Psy za nami, Tom! – krzyknęła, co było wyjątkowo cicho jak na nią, zaciskając dłonie w pięści. DJ odwrócił się w jej stronę i obrzucił niezrozumiałym wzrokiem.
     - To w końcu koguty czy psy, zdecyduj się, bo…
     Urwał i pierog wypadł mu z ręki. Otworzył szeroko oczy i rozdziawił usta, a jego reakcja zaskoczyła mnie, więc spojrzałem do bocznego lusterka, żeby zobaczyć co dzieje się za Panną Luizą. Przełknąłem głośno ślinę, kiedy zobaczyłem radiowóz z mrugającymi na czerwono i niebiesko światłami na dachu, dający mi znak, że mam zjechać na pobocze.
     - Czemu nie mówiłaś, że to policja? – rzuciłem do Amy, która opadła ciężko na oparcie siedzenia. DJ skończył jeść i przełknął głośno ślinę, patrząc na mój licznik.
     - Wcale nie jedziesz za szybko. Dobra, weź się zatrzymaj, może chcą sprawdzić, czy masz prawko albo co.
     Już chciałem go posłuchać i włączyć migacz, ale wtedy przeszedł mnie dreszcz. Zdałem sobie sprawę, że właśnie jadę bez jednej lampy, więc pewnie dlatego gliniarze zwrócili na mnie uwagę. Już chciałem wrzasnąć na Amy, która narobiła szkody w moim aucie, ale wtedy omal się nie zachłysnąłem. Dałem gazu.
      - No co jest? – zapytał DJ, patrząc przez tylną szybę za policyjny samochód. – Czemu nie stajesz?
      - Mam trawę w gaciach.
      DJ obrzucił mnie niezrozumiałym wzrokiem, marszcząc brwi. Zacisnąłem mocniej dłonie na kierownicy, a w radiu właśnie rozbrzmiała jakaś bardzo dramatyczna piosenka, nad której tytułem nie miałem czasu się zastanawiać. Mój kumpel przypatrywał mi się uważnie.
      - Co?
      - Mam trawę w gaciach, nie mogę stanąć! – wrzasnąłem, a on spojrzał na moje krocze. – Weź przestań!
      DJ usiadł prosto na siedzeniu, czego nigdy do tej pory nie robił, zamrugał oczami, przełknął ślinę, po czym znów odwrócił się w moją stronę.
      - Ty cholero! – ryknął na mnie, a ja z ledwością trzymałem się prawego pasa, nie wpadając po raz trzeci dzisiaj na pojazd pędzący z przeciwnego kierunku. Amy ciągle patrzyła na koguty, przed którymi mnie przestrzegała.
     - Nie przeklinaj w moim wozie. – ostrzegłem go, choć nie miałem odwagi na niego spojrzeć. Szczerze, to nawet się go bałem; kiedy DJ się wkurzał, lepiej było z nim nie zaczynać.
     - To nie wóz, tylko kupa złomu, której zaraz odpadnie zawieszenie!
     Obejrzałem się na niego, nie wierząc własnym uszom. Co on powiedział?
     - Obraziłeś Pannę Luizę! Po tylu latach, kiedy woziła twój zad, ty ją bezczelnie obrażasz!
     - Jadą za nami gliny, a ty martwisz się o tę beczkę smaru? – dodał, a wyraz jego twarzy w ogóle nie przypominał tego DJ’a, który czarował marchewkową różdżką Harrego Pottera. – Jeszcze ta trawa, gdzie ją masz, w bokserkach?
     - Kosiłeś trawę? – zapytała Amy, a jej oczy rozbłysły. No fajnie, jeszcze tylko tego brakowało.
     - Nie o taką chodzi, raczej…  - zaczął wyjaśniać jej DJ, ale ja dałem mu kuksańca między żebra. Spojrzał na mnie ze złością i dezorientacją.
     - Stary, nie tłumacz jej tego, dobra? Spokojnie, mam plan. – dodałem i chwyciłem mocno kierownicę, wypuszczając powietrze z płuc. DJ popatrzył na mnie z pobłażaniem, jakby mi nie wierzył, choć w sumie to mu się nie dziwiłem.
     - No? Jaki, panie geniuszu? Wyrzucisz trawkę przez szybę? – zapytał, a w jego głosie słyszałem złość. Założył ręce na piersi i odwrócił wzrok. Jego twarz wykrzywiona była w nerwowym grymasie, co chyba sugerowało, że zaraz mi przyłoży.
      - Jeśli się dość mocno skupię, może uda mi się przenieść auto. – odparłem, a on otworzy szeroko oczy ze zdumienia. Amy wychyliła się do przodu i zapytała bezdźwięcznie „Co?!”.
      Ale ten plan był dobry. Przypomniało mi się, co mówił Roki w tej fabryce zabawek. Zastanawiało go, czy byłbym w stanie poruszać się w przyspieszonym tempie, gdybym siedział na wózku inwalidzkim. Jeśli to możliwe, ta sama sztuczka powinna zadziałać na Pannę Luizę.
     - Lepiej zapnijcie pasy. – rzuciłem i oparłem się wygodniej o siedzenie. Trzymałem mocno kółko kierownicy, posyłając ostatnie spojrzenie policyjnemu samochodowi, który niebezpiecznie się do nas zbliżał, żeby mnie zatrzymać.
      Postanowiłem zamknąć oczy, mając nadzieję, że nic się nie wydarzy. Zebrałem w sobie maksymalne skupienie, starałem poczuć w sobie tę moc, która daje mi pęd. Wyobraziłem sobie, że otaczam nią całą furgonetkę, a potem ją wyzwoliłem. Otworzyłem oczy i doznałem wrażenia, że coś jest ze mnie dosłownie wyszarpywane. Ulica zamieniła się w niewyraźny obraz, zapiszczało mi w uszach, ale jechaliśmy, przekraczając ograniczenia ruchowe obowiązujące na drodze. Dziwnym trafem wiedziałem gdzie skręcać, ledwo widząc co znajdywało się przede mną. Pięć sekund… Cztery… Słyszałem wrzaski Amy i DJ’a, ale nie potrafiłem na nich spojrzeć; czułem się jak wtedy, gdy wsiadłem do karuzeli, która obracała się tak szybko, że przyssało mnie do fotelika. Było to dosyć fajne uczucie. Dwie sekundy… Jedna… Samochód zahamował gwałtownie, kiedy mój wewnętrzny licznik energii się skończył i całą trójką polecieliśmy do przodu. Dobrze, że zapięli te pasy, bo inaczej już wypadliby za szybę.
      Wziąłem oddech i wrzuciłem migacz, po czym skręciłem w boczną ulicę, stając na poboczu. Niemalże musiałem oderwać dłonie od kółka, a kiedy zauważyłem znajomy dym ulatniający się spod maski i świat, który stał w miejscu, roześmiałem się na cały głos, nie wierząc, że się udało.
     - Tak się jeździ, kochani! – zawołałem, podskakując na siedzeniu. Nawet nie wiedziałem, że jestem w stanie przyspieszyć jazdę autem do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, mijając do tego wszystkie inne pojazdy, nie powodując kraksy. – Widzieliście? Panna Luiza to najlepsza bryka świata, a nie beczka smaru!
     - Nienawidzę Ludzi Umysłu. – wymamrotał DJ, który siedział dosłownie wbity w fotel, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Zdawał się być w lekkim szoku.
     - Ja tak samo. – rzekła Amy głosem przepełnionym bólem, przez co odwróciłem się do niej i od razu tego pożałowałem. W tym momencie moja własna siostra puściła pawia, zwracając poranne jajka z bekonem, a mnie aż coś ścisnęło w środku.
      - Nie na tapicerkę! Rany, Amy… O zgrozo.

***

      Muszę przyznać, że inaczej wyobrażałem sobie południe. Miałem grać w kosza z DJ’em i paroma innymi chłopakami, a tymczasem skończyłem z porzyganą dziesięciolatką, którą musiałem odwieźć do domu. Fajnie.
      Mama początkowo się wystraszyła, że Amy miała atak serca i dlatego wróciliśmy. Potem dowiedziała się, że wymiotowała w moim samochodzie, więc się śmiała. A później zapytała, dlaczego to zrobiła i ona oczywiście musiała jej powiedzieć, że uciekałem przed glinami. Wtedy mama się wkurzyła, nie tyle na nią, a przecież to ona zabrudziła mi tapicerkę, tylko na mnie. Wrzeszczała chyba przez godzinę, z czego ja trzydzieści minut spędziłem na patrzeniu w jej groźne czarne oczy, a potem sobie poszedłem, mając dosyć. A ona krzyczała na mnie dalej z osobnego pomieszczenia, jak gdybym wciąż tam siedział i jej słuchał.
      Mój pokój, pomimo tego, że był mały i ciemny, stanowił moją ulubioną część domu. Pewnie dlatego, że było tam moje łóżko, krzesło zawalone ciuchami, plakaty rozmaitych muzyków na ścianach i gitara, którą właśnie wziąłem do ręki. Pamiętałem dobrze jak ojciec uczył mnie na niej grać. Zawsze siedziałem koło niego, on pociągał za struny, a ja go słuchałem, wciągając w nozdrza zapach pieczywa. Tata zawsze pachniał chlebem.
      Usiadłem na łóżku ze skrzyżowanymi nogami i pomyślałem nad piosenką.
„I see fire” – dobry wybór. Przypomniałem sobie słowa.
     
Oh, misty eye of the mountain below
Keep careful watch of my brothers' souls
And should the sky be filled with fire and smoke
Keep watching over Durin's sons.

    
Wyśpiewałem je, a potem pociągnąłem za struny, grając spokojną melodię piosenki palcówkami. Później włączyłem swój głos, śpiewając kolejne wersety. Zawsze kiedy grałem miałem wrażenie, że wszystko co znajduje się dookoła mnie, znika. Plakaty Michaela Jacksona i The Beatles, moja szafa i krzesło zasypane ubraniami. Palce same chwytały kolejne struny, które wydawały dźwięki. Byłem tylko ja i moja muzyka. A piosenka była naprawdę ładna. Grałem palcówką tak długo, dopóki nie wyśpiewałem Desolation comes upon the sky. I rozpoczęły się akordy. Śpiewałem i grałem, tak samo jak przedtem zapominając o całym świecie. Czułem, że nic nie może zakłócić tej chwili, muzyka przenikała najpierw przez moje palce, a potem ciało. Miałem ciarki na skórze, a to dobry objaw. Doszedłem do mojej ulubionej części „I see fire” i zacząłem śpiewać głośniej z większym przejęciem.
And if the night is burning
I will cover my eyes
For if the dark returns
Then my brothers will die
And as the sky is falling down
It crashed into this lonely town
And with that shadow upon the ground
I hear my people screaming out.

     
Ledwo zdążyłem skończyć to śpiewać z zamiarem powtórzenia refrenu, aż tu nagle coś wkradło się do mojego pięknego świata muzyki. To coś przypominało smoka, który pojawił się znikąd, otworzył paszczę i ryknął tak przeraźliwie, że wytrącił mnie z równowagi. Dopiero po chwili zorientowałem się, że siedzę na tym łóżku z gitarą w rękach, a w drzwiach stoi moja mama, której dosłownie dymiło z uszu. Wyglądała jak smok, serio.
     - Co masz zamiar robić przez resztę dnia? – zapytała, a wyraz jej twarzy wskazywał na to, że nie ma humoru, co się dosyć rzadko zdarzało. A przecież rano jeszcze była taka miła.
     - Yyyy…
     - Tomie Whitaker!
     Przeszedł mnie dreszcz na sam widok jej rozwścieczonej osoby. Właściwie to nawet nie wiedziałem czego ona chce, ale najwidoczniej ciągle była zła za tę jazdę autem w przyspieszonym tempie. Trzymała w dłoni ręcznik kuchenny, ściskając go coraz mocniej, więc chyba planowała we mnie nim cisnąć.
     - Masz trzy sekundy, żeby znaleźć sobie pożyteczne zajęcie. – ostrzegła, a ja wiedziałem, ze trzeba myśleć szybko. Spojrzałem na gitarę; czemu nie mogłem pograć, to przecież nic złego.
     - Byłem za głośno? – zapytałem spokojnie, starając się ją udobruchać. Ona założyła tylko ręce na piersi, a wyraz jej twarzy złagodniał.
      - Nie, przyjemnie się słuchało tego twojego brzdękania podczas gdy ja siedzę w kuchni i haruję jak wół! Co ty sobie myślisz?!
      Wyraz jej twarzy rzeczywiście złagodniał ale tylko na ułamek sekundy. Znowu się zdenerwowała, więc chyba nie miałem tu nic do gadania.
      - Dobra, pójdę coś zrobić. – rzuciłem i odłożyłem gitarę na bok, dźwigając się na nogi. – Umyć ci podłogi? Pomalować płot? Wyczyścić komin?
     - Nie, jeszcze spadniesz z dachu i się zabijesz.
     - To naprawię Pannę Luizę, bo twoja córka ją zepsuła. – odparłem i minąłem mamę w drzwiach, a ona oparła tylko ręce na biodrach. – Nawet dwukrotnie, chciałbym ci przypomnieć, że narzygała mi na siedzenie. Powinnaś, nie wiem… Ja to bym dał jej szlaban.
     - Tommy.
     - Co?
     - Naprawdę ładnie grałeś. Masz talent, to chyba… Zarąbiste. Poważnie. Było mega. – rzekła, zgrywając się i starając używać tych „głupich i niezrozumiałych słów”, które zawsze tak ją wkurzają. Szczególnie, gdy wypływają z ust DJ’a. Nie mogłem się nie roześmiać.

***

     Ratowanie Panny Luizy przed rychłą śmiercią okazało się być dosyć trudne. Lampa była do niczego, w dodatku zaczął wyciekać olej, a ja nie byłem aż tak dobrym mechanikiem, żeby to wszystko zreperować. Udało mi się przynajmniej załatwić sprawę tego oleju, a potem – słuchając głośno radia – wyczyściłem zapaskudzone siedzenie. Przy okazji wysprzątałem cały środek samochodu i wywaliłem te nieszczęsne sklejone cukierki ze schowka. Słuchałem Shakiry, skacząc po aucie i tańcząc do jej „Waka Waka”, co chwila polerując odrobinę zdarty lakier. A kiedy skończyłem to wszystko robić, zrobiło się późno, więc wziąłem prysznic, zmieniłem ciuchy i usiadłem za kółkiem. „Landrynka” nie będzie przecież czekać na swojego ulubionego barmana.
     O tej porze, czyli mimo wszystko wczesnej jeszcze godziny, wokół „Landrynki” nie było żadnych ludzi. Jeszcze. Była sobota, więc już za niedługo wszyscy zaczną się schodzić do clubu, żeby się zabawić. Póki co wszedłem do środka i powitałem znajome wnętrza; szatnię, wokół której zawsze śmierdziało papierosami, bo wiele osób paliło papierosy tuż koło wejścia. Dalej były cztery sale, gdzie każdego wieczoru grano różne rodzaje muzyki, także każdy mógł tu znaleźć coś dla siebie. Skierowałem się więc na salę Techno, na której pracuję. Było to największe pomieszczenie ze wszystkich, więc to tu jest zawsze najwięcej ludzi. Bar stał z boku, kawałek dalej od miejsca zajmowanego przez DJ’ów. Widziałem, że kelnerki już zabierały się za czyszczenie stolików, które nie były zwykłymi stolikami; bardzo niskie, kwadratowe, a pod wpływem dyskotekowych świateł mieniły się wszystkimi kolorami. Lampy póki co nie zostały włączone, a światło było „robocze”, jak to zwykle pracownicy określają. Wszystkie stoliki i krzesła, podobnie jak bar, były ustawione tak, by nie zagracały parkietu, na którym zawsze tańczy z tysiąc osób. Klimatyzacja sprawiała, że było chłodno, ale to nawet i lepiej. Później, kiedy impreza się rozkręci, każdemu będzie naprawdę gorąco.
     Wyciągnąłem mopa i rozpocząłem od mycia podłogi, co robiło również paru innych ludzi. Wszyscy dyskutowali ze sobą i śmiali się. Jedna dziewczyna zawołała „Cześć, Tom!” i usiadła na swoim mopie niczym czarownica na miotle i zaczęła biegać, krzycząc, że jest wiedźmą. Zupełnie jakbym widział Amy. Kiedy skończyliśmy myć salę, wziąłem się do czyszczenia blatu baru wiedząc, że dzisiejszej nocy będę to robił jeszcze z milion razy, patrząc na ludzi, którzy co chwila będą tu wylewać swoje drinki i piwo.
     - Cześć, malutki. – rzekła Julia, wychodząc z pomieszczenia służbowego, przybijając mi piątkę.
      Julia była ową dziewczyną mojego przyjaciela DJ’a, która ponoć mu się oświadczyła i pracowała razem z nami. Podobnie jak on nie pochodziła z rasy podziemnych; miała blond włosy związane w koński ogon i grzywkę zarzuconą na bok. Jej brązowe oczy zawsze świeciły dzikim blaskiem, zupełnie jak DJ’a, jakby planowała jakiś niecny plan. Ubrana była w jeansy, ostro różowy podkoszulek, cienką kurtkę, a na nogach miała nowiuśkie air maxy, na które kasę zbierała chyba od pół roku. Znam ją od dzieciństwa i chyba dlatego ciągle mówi na mnie „malutki”, bo ona zawsze była ode mnie wyższa. Teraz to ja przewyższałem ją o głowę, ale to już chyba nigdy się nie zmieni.
      - To z DJ’em… to prawda? – zapytałem bez większych wstępów, polerując blat. Ona zaś obrzuciła mnie niezrozumiałym spojrzeniem i podrapała się po nosie. Nie zrozumiała, czyli DJ jak zwykle mnie wkręcał, wiedziałem. – Palant z niego.
      - Co ci powiedział?
      Julia zdjęła swoją kurtkę i powtórnie weszła do magazynu znajdującego się za ścianą. Przypomniałem sobie, kiedy jechałem z moim przyjacielem w samochodzie i jak wybuchłem śmiechem, gdy rzekł, że Julia mu się oświadczyła. Nie mogłem i teraz się nie roześmiać.
     - Wolisz nie wiedzieć.
     - Panie i panowie, jesteście taaam? – na sali rozbrzmiał głos Davida, który właśnie pojawił się na miejscu przeznaczonym dla DJ’a. Ale skoro tak na niego mówiliśmy, to chyba mu pasowało. Założył słuchawki na głowę, wziął mikrofon, a już po chwili odpalił muzę. – Przywiozłem whisky więc dajcie czadu!
     Z głośników popłynęła najnowsza piosenka OneRepublic, a on zaczął ją miksować, kołysząc do tego całym ciałem. Zapatrzyłem się na niego z niedowierzaniem, że on znowu to zrobił, trzymając szmatę w ręku. Miałem ochotę iść tam do niego i zabawić się razem z nim. Zauważyłem, że paru pracujących chłopaków chwyciło dziewczyny za ręce i pociągnęli je do tańca, choć w tym wielkim pomieszczeniu zdawali się po prostu gubić. Ale i tak miło było popatrzeć. Tak się właśnie bawi „Landrynka” zanim rozpoczyna się ta właściwa impreza z tysiącami ludzi.
     - Ej, chodź tu i mi pomóż! – zawołała głośno Julia, starając się przekrzyczeć muzykę, jaką puszczał jej chłopak. Podszedłem do niej i chwyciłem za pudło pełne butelek wódki, kładąc je na blacie. Julia zaś przeniosła te z Coca-Colą. – Dobrze mu idzie, nie?
     Obejrzałem się w stronę DJ’a, który zdawał się być w swoim żywiole. Właśnie krzyknął w naszą stronę „Jak się bawicie?!” i znów zaczął tańczyć, machając swoimi przydługimi włosami na prawo i lewo. Samo patrzenie na niego sprawiało mi ubaw.
     - Powinni zwolnić go ze stanowiska dostawcy. – odparłem i wyłożyłem parę flaszek pod blat, a Julia zrobiła to samo, lecz dopiero po chwili dotarło do niej co tak właściwie powiedziałem, więc obrzuciła mnie zdumionym wzrokiem. – I zatrudnić jako DJ’a, rzecz jasna.
     Na twarzy dziewczyny pojawiła się widoczna ulga i dała mi sójkę w bok. Chwilę później muza Davida zmieniła się na bardzo spokojną nutę, co przykuło moją uwagę, ale szybko zrozumiałem o co mu chodzi. Patrzył w moją i Julii stronę, a na jego twarzy malował się szeroki uśmiech.
     - Ten utwór dedykuję najwspanialszej dziewczynie świata. – rzekł, wlepiając w nią wzrok. W oczach ich dwójki widziałem ten sam tlący się płomień, więc szykowało się coś niezwykle interesującego. – Julio, czy zostaniesz moją żoną?
      Oświadczył jej się. Co za booby, no tego się nie spodziewałem. Oczy wyszły mi na wierzch, a Julia nawet na chwilę nie osłupiała. Po prostu krzyknęła z radości, przeskoczyła zwinnie bar i biegiem, na swoich nowiuśkich air maxach, ruszyła w stronę DJ’a, który zszedł do niej na parkiet. Wskoczyła mu w ramiona i pocałowali się namiętnie, podczas gdy spokojna melodia płynęła z głośników. Pozostali pracownicy stali w bezruchu tak jak ja, ale zdołałem oprzytomnieć.
      - Niech żyją! – zawołałem na ich cześć, a inni mi zawtórowali. Uczciliśmy przyszłe małżeństwo oklaskami, a jedne koleś podbiegł do konsoli i włączył marsz Mendelsona, podczas gdy DJ nie zdołał dłużej utrzymać swojej narzeczonej na rękach, więc razem upadli na ziemię i tam dalej się całowali. Zdążyłem zauważyć, że wyciągnął z kieszeni pierścionek, ale ona nie odrywała się od jego ust. Byli tacy szczęśliwi, a ja razem z nimi. Jak te dzieci szybko rosną…

      Zabawa w „Landrynce” rozpoczęła się na dobre około godziny jedenastej, kiedy zeszło się sporo osób. Byli to zarówno Ludzie Umysłu jak i zwykli mieszkańcy Gocewii. Ubrani byli dosyć różnie, szczególnie dziewczyny; jedne miały szpilki i krótkie spódniczki, inne zaś adidasy i szorty. Faceci raczej stawiali na koszulę bądź zwykły T-shirt. Przewijali się przez wszystkie sale, więc co chwila widziałem te same osoby. Podchodzili do baru i zamawiali najróżniejsze rodzaje picia; od Coli, przez piwo, aż po kolorowe drinki. Siadali na krzesełkach barowych, śmiali się i rozmawiali, a muzyka cały czas dudniła w tle. Światła zmieniły się oczywiście z roboczych na te różnokolorowe, których lampy różnicowały pozycje oświetlając co chwila inną część sali Techno. Parkiet był prawie pełny, ludzie chodzili tam i tańczyli, chłopaki kładli dłonie na biodrach dziewczyn, a te ruszały nimi na wszystkie strony, rzucając włosami i świetnie się bawiąc. Co chwila taka nowopoznana para podchodziła do baru, facet zamawiał dwa te same drinki, a później pili, gapiąc się na siebie. Bywało też tak, że ze trzy laski siedziały sobie przy stoliku, a czterech facetów podchodziło do nich i pytało, czy mogą się przysiąść. Jeżeli dostawali pozwolenie, zamawiali na przykład każdej po piwie, nie pomijając siebie oczywiście, a wtedy Julia, będąca kelnerką, zanosiła im napoje. Kiedy kursowała tam i z powrotem po kilka razy, zawsze zdawała mi relacje z tych śmiesznych rzeczy, jakie zauważyła. Raz na przykład koleś miał wielką plamę na koszuli albo dziewczynie zbyt mocno opuścił się dekolt bluzki. Ludzie non stop siedzieli przy barze, kupowali, ja im nalewałem, oni pili, szli tańczyć i znów wracali. Z każdą godziną patrzyłem, jak coraz to bardziej stają się pijani. Bywało też tak, że na krzesełkach siadały dziewczyny, które gapiły się na mnie jakoś tak dziwnie, chcąc zwrócić na siebie moją uwagę. Zwykle gadałem z nimi, drocząc się i żartując, a przy okazji mieszając im drinki szejkerem. Jedna powiedziała, że robię to tak wspaniale, że nie może oprzeć się patrzeniu na moje umięśnione ramiona. Prychnąłem śmiechem i kazałem jej pójść na dwór, żeby trochę otrzeźwiała. Ona posłała mi buziaka i posłuchała. Flirciary. Namieszałem kolejne trzy drinki dla facetów, sprzedałem dwa piwa i jedną colę. Julia biegała jak szalona, obsługując wszystkie stoliki, zanosząc napoje i zabierając puste już kufle i szklanki. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, podobnie jak i mnie. Kiedy do mnie wracała, zawsze przybijaliśmy sobie piątki i zaczynaliśmy przez chwilę tańczyć za barem w rytm muzyki. Aktualnie z głośników leciało Booyah, więc gdy rozpoczął się charakterystyczny dla imprez dyskotekowych refren, unieśliśmy ręce, tak jak pozostali ludzie bawiący się na parkiecie, śmiejąc się z samych siebie. DJ wpadał co chwila z kartonami alkoholu, ściskał mnie chwaląc się, że będzie miał żonę, a ja zapewniałem go, że cieszę się tak samo jak on, poczym chwytał Julię i znów ją całował. Impreza rozkręciła się na dobre.
     Do baru podeszła młoda dziewczyna, która nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat. Zeszła właśnie z parkietu, zmierzwiła ręką swoje czarne lekko kręcone włosy i oparła się łokciami o blat. Wytarłem dłonie do ręcznika i podskoczyłem do niej, by wysłuchać jej próśb wiązanych ze zwilżeniem sobie gardła. Miała bardzo ładną ciemną karnację, a na jej czole widniały kropelki potu. Zmęczyła się jak widać szaleniem na parkiecie.
     - Słucham cię, śliczna. – rzuciłem do niej, a na jej policzkach od razu wyskoczył niewielki rumieniec, a oczy rozbłysły. – Cola, Spite, Fanta?
      Wiedziałem, że tak będzie. Jej zadowolona mina zrzedła równie szybko jak się pojawiła i posłała mi spojrzenie spode łba. Roześmiałem się cicho i sięgnąłem po szklankę.
     - Coś mocniejszego? – zapytałem, choć doskonale znałem odpowiedź. Pokiwała głową i odrzuciła włosy za ucho, znów szczerząc zęby.
     - Malibu z Colą?
     - Robi się. – odparłem i nie potrwało to długo, kiedy w szkle pojawiła się brązowożółta ciecz. Wrzuciłem kostkę lodu, wsadziłem różową słomkę i postawiłem przed dziewczyną. Obejrzałem się przez ramię na Julię, która właśnie tanecznym krokiem zbierała wszystkie kufle z najbliższego stolika, a kiedy znów odwróciłem się do dziewczynki o czekoladowej skórze, koło niej stała... O rany.
     Czarne jak węgiel oczy – Człowiek Umysłu.
     Rude niczym wiewióra włosy – yyy… no sam już nie wiem.
     Na rzęsach miała dużą ilość tuszu, a oczy w dodatku podkreśliła mocną kreską, także były bardzo wyraziste i aż porażające. Jej czarna cekinowa bluzeczka błyszczała się w świetle lamp, a włosy zdecydowanie zwracały na siebie uwagę. Choć to przecież zwyczajny ludzki club, do którego może wejść absolutnie każdy. Od któregoś roku życia. Kim była ta dziewczyna, ciężko było mi stwierdzić na pierwszy rzut oka. Ale zdradzały ją tęczówki – tylko Ludzie Umysły mają tak czarny odcień. Jej włosy też powinny takie być, a nie są. Pomarańczowa farba?
      - Dzięki. – rzekła bez większego wstępu, odbierając młodszej o parę lat koleżance jej drinka, którego przed chwilą jej zrobiłem. Pociągnęła łyka i oblizała swoje usta, które przedtem błyszczały się równie mocno jak jej cekinowa bokserka.– Wiesz, co dobre.
      Czarnoskóra wytrzeszczyła na nią oczy i obrzuciła zagniewanym spojrzeniem. Patrzyłem na nie, starając się nie roześmiać. Czy ta pomarańczowo włosa właśnie… ona ją pilnowała?
      - Alice! – wyjęczała przeciągle, wzdychając ciężko. Wyglądała zupełnie jak Amy, kiedy dostanie gorszą porcję jajek na śniadanie niż ja. – To miał być jeden, jedyny drink!
      A ona jej go zabrała. Cóż za podłość w clubie o nazwie „Landrynka”.
     - Twój ojciec puścił cię tu z warunkiem, że mam się tobą opiekować. A pamiętasz co mu obiecałaś? – odparła ta, która najwidoczniej zwie się Alice, a chytry uśmieszek wyskoczył na jej twarzy.
      Jej koleżanka przewróciła znacząco oczami.
      - Żadnego alkoholu i innych używek.
      Znów omal nie wybuchłem śmiechem. No tak, biedne dziecko, zabraniają jej pić. Będzie przynajmniej zdrowsza, trzeba szukać jasnych stron życia. Zawsze mogę jej sprzedać Colę bez Malibu.
      - Grzeczna dziewczynka. – rzekła rudowłosa i pogłaskała swoją podopieczną po brodzie. Ta z kolei wykrzywiała twarz w coraz to większym grymasie niezadowolenia. Niemalże czułem, jak bardzo schnie jej w gardle. Wtedy jej starsza koleżanka spojrzała na mnie, robiąc rozkoszną minę. Wskazała palcem na nastolatkę. – Tej tu nie sprzedawaj.
     Uśmiechnąłem się do niej szarmancko i już chciałem odpowiedzieć coś zabawnego, ale wtedy ona wychyliła się ku mnie bardziej, niemalże kładąc się na blacie i wbijając we mnie zaciekawione spojrzenie. Odskoczyłem o pół kroku do tyłu.
      - Czy myśmy się wcześniej nie spotkali?
      Przymrużyłem oczy i skupiłem się na niej, chcąc znaleźć w przeszłości moment, w którym spotkałem dziewczynę z rasy Podziemnych, która miałaby marchewkowe włosy. Marchewki. Zaburczało mi w brzuchu. Sięgnąłem po szejker i zatrzepałem mocno.
      - Wątpię. Ładną buzię bym zapamiętał.
      Nastolatka, której nie wolno było pić, roześmiała się na cały głos, a ja z trudem powstrzymałem się, żeby nie zrobić tego samego. Czasem udzielał mi się czyjś nastrój i szło samo przez siebie. Ruda zaś wyprostowała się i odgarnęła włosy za ucho. Chciałem z nią jeszcze porozmawiać, ale dostrzegłem klienta na drugim końcu baru, który właśnie usiadł na wysokim krześle i pomachał do mnie, więc odłożyłem szejker i superszybko do niego podskoczyłem, żeby go obsłużyć. Poco tracić czas na chodzenie od jednego końca blatu do drugiego?
      Facet wyglądał na prawie trzydziestkę. Miał kilkudniowy zarost, czuprynę zaczesaną do góry i świeżą koszulę. Siedział na tym krzesełku choćby na tronie, lustrując wszystko wzrokiem.
     - No cześć. – powiedział do mnie, a jego głos był nieco niski i pewny siebie. Chciałem mu odpowiedzieć, ale wtedy w mojej głowie rozbrzmiał głos, taki sam, jaki wcześniej usłyszałem. Było to te same No cześć. Poczułem, że przechodzi mnie dreszcz. Dawno nikt nie używał mocy rozmawiając ze mną, więc nieco mnie to zaskoczyło. Facet był Podziemnym.
      W dodatku patrzył na mnie tak jakoś przenikliwie, a jego lewy kącik ust uniósł się nieznacznie, kiedy dostrzegł moją reakcję.
      - Szklanka wódki. – rzucił, a ja nie od razu zaskoczyłem, co mam właściwie zrobić. To było dziwne. Wódka? Sięgnąłem po szejker i zatrzepałem. - Szklanka wódki!
     W głowie znów usłyszałem to samo. Chciał wódy, okej, zrozumiałem. Ocknąłem się i już miałem zamiar sięgnąć po szklaneczkę, gdy jeszcze raz obrzuciłem go wzrokiem.
     - Na pewno? – zapytałem, choć właściwie nie wiedziałem, czemu to zrobiłem. Tak jakoś instynktownie, jakbym pracował tu dopiero od paru godzin, a nie przez bite trzy lata. Oczy faceta rozbłysły niezdrowym blaskiem, jakby ostrzegał, że pozostały mi zaledwie dwie sekundy życia. „Dasz mi tę wódę, a potem umrzesz. Dobra?” Tak, to do niego pasowało.
     - Da! – wykrzyknął, napinając już mięśnie. Rosyjski? O ludzie, skąd on się tu wziął. W sumie to wyglądał na takiego co ma napisane na twarzy „Banda ruska, darmowe kłopoty”. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby zaraz wstał, strzelił knykciami, wymamrotał coś jeszcze po rosyjsku i grzmotnął mi w nos. Zdążyłbym się uchylić.
     Dałem mu tę jego zakichaną wódkę i od razu sobie poszedłem, żeby już nie patrzeć na niego i jego złośliwą gębę. Rany, niektórzy ludzie potrafią być naprawdę… niemili. Ciekawe, czy ma kolegów? Podszedłem do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stałem, towarzysząc rudej kobitce i czarnoskórej dziewczynce. One w dalszym ciągu tam były, zabawiając teraz jednego z moich kolegów. Joe był nowy i średnio jeszcze sobie radził, ale nie zamierzałem mu przeszkadzać. Po prostu wziąłem szmatę i przetarłem bar, wycierając plamy rozlanego piwa. Zerknąłem w stronę miejsca przeznaczonego dla DJ’ów, którzy właśnie puścili utwór „Animals”. Ludzie na parkiecie szaleli w najlepsze, a jeden koleś oblał dziewczynie włosy piwem. Oboje się roześmiali. Kiedy odwróciłem od nich wzrok przed moimi oczami ukazał się nietypowy widok. Alice, bo chyba tak miała na imię Ruda, postawiła najpierw jedną, a potem drugą stopę na barze i stanęła na swoich długich prostych nogach. Wlazła na bar i to w szpilkach. Szczęka mi opadła, a Joe w zaskoczeniu aż cofnął się do tyłu, wpadając na mnie. Ruda dziewczyna wciągnęła do góry jeszcze swoją koleżankę i obie zaczęły tańczyć, niczym się nie przejmując. A raczej Alice niczym się nie przejmowała; wywijała swoim tyłkiem tuż przez moim i Joe’ego nosem. Choć miała bardzo zgrabny i kształtny tyłek… Chwila moment.
     - Ej! Przed chwilą tu wycierałem! – krzyknąłem do nich, ale one nawet mnie nie usłyszały. Pokiwałem głową w zrezygnowaniu i machnąłem na to ręką. Ruda zatrzepała pupą, schodząc aż do parteru, a Joe omal się nie zachłysnął i po prostu uciekł na zaplecze. W końcu wybuchłem śmiechem.
     Kiedy dziewczyna zeszła z blatu, a zaraz za nią jej czarnoskóra podopieczna, inne ich koleżanki przybiegły do nich i zaczęły skakać wokoło w pełnym podekscytowaniu. Patrzyłem na nie, wycierając powtórnie blat, który jeszcze przed chwilą był czysty, nie mogąc się nadziwić. Nieczęsto zdarza się taki numer i to w moim barze, na sali Techno. „Animals” ogarnęło ludzi bez opamiętania.

      Bawiłem się jeszcze, stojąc za barem i nalewając ludziom alkoholu. Godzina druga była godziną szczytu. Wiele osób było już pijanych; jeden koleś tańczył z całą butelką wódki, przytulając się do niej i co chwila całując szkło. Inny zasnął na stojąco wśród innych tańczących wokół niego ludzi. Nie wiem jakiem cudem udało mu się to zrobić, skoro muzyka dudniła tak mocno, że zaczynałem głuchnąć, ale nie zamierzałem o to pytać. Dwóch gości zaczęło szturchać się przy barze, ale wezwano faceta z ochrony i ten zrobił z nimi porządek. Co chwila tańczyłem z Julią, która nie przestawała roznosić drinków, bądź też flirtowałem z dziewczynami, które już dawno powinny pójść do domu. Innymi słowy, było fajnie, dopóki nie pojawił się mężczyzna w białej koszuli i marynarce z garnituru. Miał łysą głowę, ale oczy czarne na smoła i twarz wykrzywioną w jakimś dziwnym grymasie. Podszedł do baru i przejechał palcem po blacie, jakby sprawdzał czystość. Zmierzył mnie wzrokiem, a ja jego.
    - Co panu podać? – zapytałem go, starając się być obojętnym, choć ogarnęło mnie dziwne złe przeczucie. W końcu była już druga w nocy, a on raczej nie przyszedł o byle jakiej porze.
    - Szukam niejakiego Toma. – odparł, a jego głos był zimny i niski. Kolejny raz przejechał palcem po blacie i popatrzył mi prosto w oczy. Zmarszczył brwi, jakby właśnie zaczął rozmawiać z kimś całkiem innym i właśnie o to chodziło. Zmiana kształtu, przydatna choćby podczas gadania z Rokim i jego klientami. Wiedziałem kim jest ten facet.
     - Znalazł pan. – rzekłem, a on tylko skinął obojętnie głową. Przez chwilę patrzył gdzieś w bok, obserwując pewnie grupkę młodych dziewczyn, poczym znów obejrzał się na mnie. – Spotkajmy się z tyłu budynku.
     Znów potaknął, odchrząknął i opuścił salę Techno równie szybko jak się na niej pojawił. Patrzyłem jeszcze chwilę za nim, aż w końcu wszedłem do pomieszczenia służbowego. Zastałem tam Julię siedzącą na kolanach DJ, który całował ją po szyi, nawijając po francusku, myśląc chyba, że będzie bardziej romantyczny. Dobrze, że nie po rosyjsku.
     - Idę na przerwę. – rzuciłem do nich, a oni tylko zerknęli na mnie kątem oka. Nie chciałem im przeszkadzać, więc szybko się stamtąd ulotniłem, wychodząc na dwór.
      Noc była ciepła. Wielu młodych ludzi stało przed „Landrynką”, paląc papierosy, pijąc z gwintu, czy po prostu rozmawiało. Muzyka nawet tutaj była dobrze słyszalna, więc nigdy nie zazdrościłem tym, którzy mieszkają w pobliżu. W końcu znalazłem faceta, z którym ostatnim rozmawiałem przy barze. Trzymał ręce w kieszeniach i palił cygaro, a dopiero teraz zauważyłem ekstrawagancki zegarek na jego lewym nadgarstku i złoty łańcuch na szyi. Tak, to musiał być biznesmen, o którym mówił Roki.
      - Przyszedłem po towar. – rzucił do mnie, mówiąc niewyraźnie przez cygaro, którego nawet nie wyciągnął z ust. Również schowałem dłonie do kieszeni i zakołysałem się na piętach.
      Po raz kolejny przez siebie samego znalazłem się w najgorszej sytuacji, w jakiej chciałbym się znaleźć. Miałem przed sobą gościa, który był w stanie zapłacić mi kupę dolców za dwa woreczki zioła, a ja mógłbym odłożyć tę kasę na leczenie Amy. Ale widziałem też mężczyznę, który najprawdopodobniej jeszcze tej nocy wyciągnie to świństwo z kieszeni i zacznie ćpać. Nie wiadomo w sumie, jak będzie wyglądać rano i co się z nim stanie, jeśli kiedykolwiek przedawkuje. Znów nie wiedziałem co robić.
      - Próbował pan już kiedyś tego? – zapytałem go, lustrując od góry do dołu. Szczerze mówiąc, wyglądał jakby osiągnął już w życiu wszystko i próbował każdego rodzaju przyjemności, mając świat u stóp. – Jak się pan z tym czuje?
      - Przyszliśmy tu rozmawiać czy prowadzić interes?
      On nazywał handel narkotykami interesem. Chciało mi się rzygać, ale wtedy przypomniałem sobie zbezczeszczoną Pannę Luizę i postanowiłem się powstrzymać przed puszczeniem pawia jak moja siostra.
      - Słyszałem, że jest pan biznesmenem. – odrzekłem, nie przestając nawijać, a on tylko wniósł oczy ku ciemnemu niebu. Przecież nigdzie mu się chyba nie spieszyło.
      - Owszem.
      - Ciekaw jestem, czy zakupił pan sobie trzy sportowe samochody czy cztery.
      Z początku myślałem, że jego twarz się zaczerwieni od złości, w końcu nie mogłem wnikać w jego życie osobiste. Ale on tylko podrapał się po łysej głowie i uniósł w zadowoleniu kąciki ust. Rozmowa człowieka, który nie ma co robić z pieniędzmi, z chłopakiem od zepsutej furgonetki – bezcenne.
      - Chciałem piąty, ale zdecydowałem się kupić córce stajnię. – powiedział, zakładając ręce na piersi. Skinąłem tylko głową.
      - Cóż za wspaniałomyślność z pańskiej strony. Mam konia, nie chce pan?
      - Arab?
      - Tak! To znaczy nie, na pewno nie…
      Nadziany gość roześmiał się, ale ja tym razem nie miałem ochoty mu zawtórować. W sumie to sprzedałbym Fistaszka zamiast zarabiać na trawce, ale od razu wyobraziłem sobie minę ojca. „Koń jest częścią rodziny! A rodziny się nie sprzedaje!” I to by było na tyle.
      - A pan? Jakiś biznesik? Może kariera sportowa? Wy młodzi możecie wszystko w ówczesnych czasach. – rzekł i wyciągnął z kieszeni srebrną puszkę i odkrył wieczko. Zachęcił mnie do poczęstowania się cygarem, lecz pokiwałem przecząco głową.
      - Raczej „Landrynka” co końca życia. – odparłem, patrząc na niego, jak wdychuje dym, a potem spokojnie i majestatycznie wypuszcza go z płuc. Śmierdział okrutnie. Obejrzał się na mnie i zmarszczył brwi, poczym znów się roześmiał.
      - Rozumiem! Fabryka żelek? Rodzinny interes?
      Zrobiło mi się go żal, nie miał pojęcia w jakim świecie żyje. Zatracony biznesmen z cygarem w zębach, chcący naćpać się dzisiejszej nocy, kupujący dziecku całą stajnię kucyków Pony. Wskazałem palcem na budynek za moimi plecami, z którego głośno dobiegała muzyka.
      - „Landrynka” to nazwa clubu, proszę pana. Był pan nawet w środku.
      Mina mu zrzedła i spojrzał na mnie z pobłażaniem, jakby to była moja wina, że tak się to miejsce nazywa. Położył mi swoją cuchnącą dłoń na ramieniu i pokręcił smutno głową.
     - Bardzo mi przykro, Sam. – rzekł i dodatkowo mnie poklepał. Uśmiechnąłem się do niego i strąciłem jego dłoń z ramienia, a on znów się zaciągnął.
     - Mam na imię Tom, ale nie szkodzi.
     - To co z moim towarem? – zapytał, wkładając znów jedną dłoń do kieszeni. Zakląłem w duchu. Miałem szczerą nadzieję, że zaraz spadnie z nieba jakiś meteoryt, zniszczy wszystko i sprawi, że nie będę musiał dawać mu tego świństwa. Jak ja siebie nienawidziłem.
     Włożyłem dłoń do tylnej kieszeni spodni, chcąc wyciągnąć towar, którego tak bardzo oczekiwał. Ale wtedy poczułem rozchodzące się po całym ciele ciepło. Wsadziłem rękę do drugiej kapsy, potem znów do poprzedniej, aż w końcu uświadomiłem sobie, że przed robotą brałem prysznic i zmieniałem ciuchy. Miałem ochotę strzelić sobie w łeb, ale spokojnie – Roki zrobi to za mnie. Ale wtopa.
      - Coś nie gra? – zapytał, widząc chyba wyraz mojej zmienionej twarzy. Posłałem mu uspokajający uśmiech, ale w tej chwili miałem mętlik w głowie. Powiedzieć mu, że wszystko okej, tylko muszę się wrócić po zioło, którego nie mam, i uciec, czy może raczej pobiec od razu do domu, stracić pracę i później życie z ręki Rokiego?
      - Tom, chłopie, co tak długo?
      Wydawało mi się, że usłyszałem zbawienny głos Davida. Nie, to rzeczywiście był zbawienny głos Davida, a dotarło to do mnie dopiero wtedy, gdy pochwycił mnie za ramię i pociągnął za sobą do tyłu.
      - Pan wybaczy, oddzwonimy. – powiedział jeszcze na koniec do faceta, z którym przed chwilą rozmawiałem, robiący właśnie zdezorientowaną minę. DJ wręczył mu do ręki jakiś świstek papieru, na który się zapatrzył. Ja sam nie do końca pojmowałem co się dzieje, jeszcze przed chwilą zastanawiałem się, w jaki sposób umrę.
      - Booby, co ty robisz? – zapytałem DJ’a, kiedy ten odciągnął mnie na bezpieczną odległość, czyli wepchnął przez tylnie drzwi do clubu. Mój przyjaciel miał dosyć wkurzony wyraz twarzy.
      - Ty cholero!
      Już drugi raz tego dnia nazwał mnie w ten sposób, co za hańba.
      - Jemu chciałeś dać tę trawkę przez którą Amy rzygała? – zapytał, a ja wytrzeszczyłem na niego oczy. DJ westchnął ciężko i chwycił mnie za ramię, spoglądając prosto w oczy. – Gdyby nie to, że jesteś moim kumplem, wybiłbym ci zęby.
     Wyszczerzyłem się do niego, a on zrobił to samo, poczym obaj roześmialiśmy się jak zwykle. DJ chwycił za pudło kartonowe z Coca-Colą i wszedł na salę Techno, gdzie czekała już na niego jego narzeczona. Cieszyłem się, że miałem kogoś kto uratował mi tyłek, choć jeszcze nie do końca pojmowałem w jaki sposób mu się to udało.
     - Dałem mu kartkę z numerem jakiegoś palanta i podpisałem Tom. – rzekł na sam koniec, a ja przez chwilę zastanowiłem się, kogo numer telefonu trafił do tego nadzianego faceta. Pewnie jakiegoś biedaka, którego jutro będzie szukał Roki. Miałem najlepszego kumpla na świecie. – Pamiętasz tego chłopaczka z podstawówki, który nosił aparat? To chyba jego.

***

     Tym razem śniły mi się rogaliki z czekoladą. Cała kupa rogalików ustawiona przede mną na olbrzymim talerzu.
     Wstałem późnym rankiem, starając się odespać noc. Znów dzwoniło mi nieco w uszach i przez dobre dziesięć minut tak bardzo nie chciało mi się podnieść, że w końcu sturlałem się z łóżka. Wciągnąłem na siebie jakiś podkoszulek, a przy okazji znalazłem w stosie ubrań na krześle wczorajsze jeansy, które miałem na sobie przed imprezą. Wsadziłem rękę do kieszeni; dwa foliowe woreczki wciąż tam były.
      Wypełznąłem z pokoju, szurając nogami i ziewając, otworzyłem lodówkę oślepiony jej słabym światłem i wyciągnąłem mleko. Odkręciłem kartonik i przytkałem otwór do ust, wlewając do siebie trochę płynu. Beknąłem przeciągle.
     - Trochę kultury w domu! – zawołała Amy z drugiego pokoju, ale ja ją zignorowałem. Westchnąłem ciężko i wypiłem jeszcze trochę mleka. Ciekawe która godzina. Chyba dość późno, dziwne, że nikomu nie chciało się mnie obudzić. Oparłem się o lodówkę i zjechałem po drzwiach, siadając na podłodze.
     - Cześć, synek. – do kuchni wpadł mój ojciec, jak zwykle żyjący w ciągłym biegu. Miał na sobie ten nowy szary sweter, który mama kupiła mu na ostatnie urodziny i okulary z krzywymi noskami, przez co wyglądał dosyć śmiesznie. Jego siwiejące ale jeszcze czarne włosy były rozwichrzone, a twarz jak zwykle miał radosną. Wyciągnął dłoń, a zanim ja się obejrzałem, on „wyrwał” mi karton mleka z ręki i sam się napił, poczym beknął. Amy znów się rozzłościła, a tata się roześmiał.
     - Było fajnie. – powiedziałem, uprzedzając jego pytanie „Jak tam w robocie?”, które miało pojawić się za trzy sekundy. – Chciałem wczoraj sprzedać twojego konia, ale się nie udało. Nikt go nie chce!
     - Tommy, pamiętaj, że koń jest częścią rodziny!
     - Jasne. Niech ci będzie.
     - Mam nadzieję, że dzisiaj masz wolne. – rzucił i jeszcze raz się napił. Fajnie, zaraz wypije mi całe mleko. Tym razem powstrzymał się od beknięcia, choć widziałem, że przychodzi mu to z trudem, zakręcił kartonik i postawił go na blacie. Podszedł do mnie i przykucnął, krzywiąc się nieco z powodu bólu kręgosłupa. – Co powiesz na meczyk? Ty i ja. Dzisiaj.
     Uśmiechnąłem się do niego, a on poklepał mnie po kolanie. Wiedział jak poprawić mi humor po harowaniu za barem ze szmatą. Podziwiałem go, że chciało mu się grać w kosza w tym wieku, inni wybraliby pewnie szachy.
     - Słuchaj, synek… - zaczął znów, zniżając głos niemalże do szeptu. Skupiłem na nim, mając wrażenie, że wcale nie zamierza dyskutować ze mną na temat meczu. Patrzył mi w oczy przez dłuższą chwilę, ewidentnie myśląc nad doborem słów. – Czasem jest tak, że… no wiesz. Każdy chleb w końcu się skończy, chyba że wcześniej spleśnieje.
     Uwielbiałem te jego życiowe porównania do pieczywa, to było takie… oryginalne.
     - Więc? – zapytałem, starając się nie prychnąć. Widziałem jego minę, on rzeczywiście zmierzał do jakiejś poważniej puenty, tym razem nie mając na myśli tylko i wyłącznie chleba. Westchnął ciężko i odwrócił wzrok.
     - Nic, w sumie to… Eh, gadam od rzeczy. – odrzekł i wsparł się na moim kolanie, żeby wstać. Jeszcze raz na mnie popatrzył, potem w stronę pokoju, w którym siedziała Amy, a potem znów na mnie. – Dbaj o naszą rodzinę, dobra? Żeby zawsze była świeża i dobra jak smaczny chleb pełnoziarnisty.
      Mówiąc to nie uśmiechnął się jak zawsze, kiedy mówił o chlebie, lecz był poważny, co mnie zaciekawiło. Dziwne, nigdy przedtem nie prosił mnie o coś takiego. Chwilę potem tata wyszczerzył się w szerokim uśmiechu jak gdyby nigdy nic, chwycił za swoją torbę leżącą na krześle, pomachał mi na pożegnanie i wyszedł. Nawet nie chciało mi się pytać, dokąd, chciało mi się spać. I o mało co bym nie zasnął, siedząc przy tej lodówce, gdyby nie piskliwy głos Amy, który wszytko zaprzepaścił.
      - Telewizor się popsuł… - zajęczała po tym już jak wykrzyczała moje imię i znów rąbnąłem głową, tyle że tym razem o drzwi lodówki. – Chodź tu szybko, bo na bajkę patrzę.
     Podążyłem do pokoju gościnnego, w którym znajdował się stolik do kawy, telewizor i kanapa, na której siedziała moja siostra w różowej piżamce. Zauważyłem, że klika intensywnie w przyciski pilota, który nie wywoływał żadnych reakcji na odbiornik. Na ekranie zaś pojawił się jakiś facet w biurze, a koło niego na krześle siedział wystraszony mężczyzna.
     - Czemu to nie działa, może baterie są do niczego? – podsunęła wiedźma, uderzając pilotem o kanapę. Skupiłem się na ekranie telewizora i gestem nakazałem jej się uciszyć.
     - Gabriel Michaelis, witam. – powiedział facet, który już na samym początku przykuł moją uwagę. Dotychczas siedział na dębowym biurku, lecz teraz zeskoczył z niego jakby od niechcenia. Podszedł do człowieczka siedzącego na krzesełku, który zdawał się zaraz zjeść z tego świata, bo tak się bał. – Znajdujemy się w budynku głównym stacji telewizyjnej. A ze mną dyrektor stacji telewizyjnej, August Miller.
      Pan Michaelis zacisnął palce na ramieniu owego dyrektora, a jego mina było niepokojąco zadowolona. Zwrócił się w stronę kamery.
     - Na świecie istnieją dużo potężniejsze istoty od was, nędzne robaki. Nazywamy siebie Ludźmi Umysłu. – dodał, po czym podciągnął swojego zakładnika do góry. Do dłoni przywołał nóż, a ja rozdziawiłem usta ze zdumienia. – Nadeszły rządy silniejszych.
     Na ułamek sekundy przed, zanim gardło dyrektora telewizji zostało poderżnięte, zasłoniłem Amy oczy dłonią. W momencie kiedy ona krzyknęła, widząc chyba co nieco przez szpary moich palców, krew trysnęła z ciała Augusta Millera i audycja dobiegła końca. Długo tak jeszcze stałem otępiały, zasłaniając wiedźmie oczy, gapiąc się bezmyślnie na kreskówkę jaką przedtem oglądała.
      - Co to było? – zapytała Amy, nawet nie próbując walczyć z moją ręką. Ona też musiała być w szoku, zwłaszcza ona. Zamrugałem parę razy, wracając na ziemię.
      - Coś niedobrego. Gdzie mama?
      - Szła do konia.
      - Nie wychodź z domu, okej?
      Pospiesznie wróciłem do pokoju, żeby zmienić ciuchy, a kiedy już się ogarnąłem, wyszedłem na dwór. Usłyszałem dźwięk otwieranego okna, z którego później wychyliła się moja siostra, wołając za mną.
      - Dokąd idziesz? – spytała, a ja zawahałem się przez chwilę z odpowiedzią. A zresztą, co mi tam.
      - Do Podziemia. Sprawdzę o co chodzi i wrócę.
      - Na obiad?
      Pokiwałem głową i puściłem się biegiem ulicą, zatrzymując dopiero przy tak 

zwanej studzience wbudowanej w drogę. Przyłożyłem palec do jej pokrywy kanału, a z jego opuszka trysnęła stróżka krwi. Nawet nie poczułem bólu, za bardzo się spieszyłem. Wieko okręciło się w lewo i prawo, aż w końcu się otworzył, a ja wskoczyłem do środka. 



Trzeci poszedł :D Mam nadzieję, że był okej i nikogo nie zanudził, bo strasznie długi. Jak tak dalej pójdzie, to mój mózg wypłynie przez nos ;P
Pozdrawiam - Pegaz :*