niedziela, 23 marca 2014

Rozdział V







Panie i Panowie nowy rozdział z Rubienem :) Mam dla was kilka linków do muzyki idealnie komponującej się z akcją.  Zapraszam do czytania i słuchania :)

        
https://www.youtube.com/watch?v=xuoXkMZvD5Q
https://www.youtube.com/watch?v=uWjRemeu9_Q
https://www.youtube.com/watch?v=gCYcHz2k5x0
https://www.youtube.com/watch?v=DWwZwiQEKTM



_________________________________________________________________________




          Rozdział V


Zawtórował mi śmiech Adriana, pełen wyższości. Naszła mnie niesamowita ochota, by na przekór własnym słowom wyjechać z powrotem do Rosji… Truposz czy kraj wiecznych zim? Zabawa czy zabawa? Trudny wybór. Nie zwykłem jednak zrywać raz zawartych umów, ani przeczyć wypowiedzianym już słowom. Szlachetny ze mnie człowiek.
- Wiedziałem, że się zgodzisz Rubuś – powiedział już opanowanym głosem. Czas przejść do interesów. – Nie ruszaj się.
Zamrugałem.
- Chto? [co?]
- Zaraz tam będę. Zostań na miejscu… - rozkazał Adrian.
- A co ja jestem? Pies? Przecież dojadę do willi, wiem gdzie… - przerwałem słysząc buczenie. Przeklęty Yebanat odłożył słuchawkę! Zirytowany zabębniłem palcami o kierownicę motoru.
Gdzie ja tak w ogóle jestem?
Rozejrzałem się wokół. Brudna, wąska uliczka, żelazne klatki schodowe, nieznanego pochodzenia dym... Typowe tylne wejście do kamienicy w Gocewii. Bosko.
Przetarłem twarz i zmierzwiłem włosy. Mam dwie opcje. Zachować się, jak przystało na grzecznego siostrzeńca i czekać w tej dziurze albo zrobić to, co zwykle, czyli nie posłuchać go i samodzielnie pojechać do willi, czym zapewne bardzo go zdenerwuję…
Włożyłem kluczyki do stacyjki.
Należy mu się. Myśli, że może mieć nade mną kontrole?! Zbyt długo żył w krainie  pełnej posłusznych i oddanych członków jego wyidealizowanej rodziny! Teraz wszystko się zmieni, a raczej nie zmieni się nic, gdyż nie mam zamiaru sprawować przez resztę mych dni urzędu głowy tego molocha! Zero wolności.
Wyszperałem słuchawki z wewnętrznej kieszeni mojej skórzanej kurtki. Już kilka lat wcześniej zaopatrzyłem dorogayewa w uchwyt na telefon specjalnie dla niej. Zamontowałem go szybko i wepchnąłem go tam uprzednio podłączając słuchawki. Założyłem kask i odpaliłem motor razem z muzyką. Delikatne dźwięki elektrycznej gitary przeplatały się z warkotem silnika. Ruszyłem wolno przez zagraconą uliczkę, by przez przypadek nie zarysować dorogayewa, a gdy znalazłem się u jej końca dodałem gazu wyskakując przed jakiegoś małego, czerwonego gruchota.
Uśmiechnąłem się słysząc znajome dźwięki. Uwielbiam ACDC. Wystukiwałem rytm na kierownicy zgodnie z perkusją… Wyprzedziłem wlekące się wozy, prawie przejechałem staruszkę na pasach… I tak ich zbyt wiele. Na drodze panował straszny tłok. Szykuje mi się tu spory korek. Trzeba szybko wydostać się z centrum.
Kątem oka spojrzałem w lusterko. Gdybym miał coś w ustach pewnie bym się zakrztusił. Na ogonie siedział mi wojskowy hummer. Dał mi znać migaczami, że mam zjechać na pobocze. Wtedy jeszcze nie zauważyłem tego czegoś, co wlokło się za nim. A konkretnie ulubionego maleństwa mojego wujka. Białej, dziesięciometrowej limuzyny hummer. To jest żart prawda? On chyba nie myśli, że ja do tego wsiądę? Adrian jest walnięty. Przeklęty Yebanat.
Wojskowa terenówka dość gwałtownie przyspieszyła praktycznie wjeżdżając we mnie. Jeszcze mnie zgniecie! Podniosłem rękę na znak, że rozumiem i zjechałem na pobocze „lekko” zirytowany. Wyszarpnąłem słuchawki wpychając je gwałtownie do kieszeni, a telefon wyciągnąłem z uchwytu. Szybkim krokiem podszedłem do samochodów stojących tuż za mną. Nawet nie zatrzymałem się przy wojskowym hummerze. Zza szyb przyglądało mi się ciekawsko kilku żołnierzy, przepraszam ochroniarzy. Znając Adriana z pewnością każdy z nich służył, a dam sobie rękę uciąć, że nadal to robią. Świeżaki. Ledwo, co zdjęli mundur.
Zbliżyłem się z obawą do długiej limuzyny. Jak on może wozić się czymś takim? Czy nie ma innych limuzyn na świecie? Musi być akurat najbrzydsza i najdziwniejsza, za którą ogląda się dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa? Miałem ochotę strzelić sobie w łeb. Białe monstrum miało w sumie pięć wejść, przyciemniane szyby, podświetlane boki, zapewne na specjalne zamówienie. Na pierwszy rzut oka koła wydały mi się już zbyt wysokie… Kolejny dodatek. Czego bogaty nie może.
Środkowe drzwi niespodziewanie uniosły się do góry. W środku panowała ciemność. Rozejrzałem się wokół i wychyliłem głowę. Nim się spostrzegłem znalazłem się wewnątrz, pociągnięty przez wielkiego faceta, który uśmiechnął się do mnie i wyszedł zamykając drzwi. Zamrugałem zdezorientowany. Już miałem nadzieje na małą bitwę.
Wnętrze hummera pozytywnie mnie zaskoczyło. Adrian ma gest. Tapicerka z białej skóry przeplatanej wężowymi wstawkami pokrywała kanapę o długości limuzyny. Niedaleko wejścia stał okazały, podświetlany barek. Sufit samochodu stanowiły setki kolorowych świateł, poruszających się w rytmie muzyki. Nagle zadrgały zmieniając się w gwieździste niebo, a gdy muzyka przyspieszyła jasne punkciki zaczęły spadać tuż na moją głowę… Przynajmniej taki dawały efekt. Obróciłem głowę i zauważyłem, że powierzchnia ścian i okien również zafalowała. Zamiast czarnych przestrzeni pojawił się krajobraz lasu nocą. Podświetlenia barku i kanap automatycznie stonowały barwę na delikatniejszą. Usłyszałem syk, który zwrócił wreszcie uwagę na mojego wujka.
Siedział wygodnie, bez wózka w części tylnej opierając nogi na wysuwanym z siedzenia, automatycznym podnóżku. Uśmiechnął się do mnie błyskając złotym zębem. Wzniósł szklankę pełną brandy. 
Zamarłem. Na jego kolanach leżał wąż.
- Dobrze cię widzieć – powiedział upijając łyk – Czy raczej twój kask.
Zaśmiałem się.
- I’m your father, Luke – powiedziałem.
- Bawimy się Lorda Vadera?
- Yes.
- Skończ z tym Rubien – syknął Adrian.
- … - zacząłem głośno wdychać i wydychać powietrze, udając odgłosy wydawane przez Vadera. Całkiem dobrze mi szło.
- Mam cały kombinezon w wilii. Autentyczny – mruknął i łypnął na mnie okiem. – Więc postanowiłeś przejść na ciemną stronę Rubienie?
Zdjąłem kask.
- A teraz ty się bawisz w Palpatine’a?  Zacznijmy od tego, że ja zawsze byłem po ciemnej stronie – syknąłem.
- Napijesz się czegoś? Wyglądasz blado.
Uniosłem brwi. Ja? Blado? Do czego on znowu zmierza? Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym. Spojrzałem na barek, a właściwie na wysuwającą się z niego, wśród białego dymu, platformę. Stało na niej kilka wypełnionych już szklanek.
- Idealnie schłodzone. Trzymam to w ciekłym azocie. Kolega, z którym się zderzyłeś właśnie je napełnił. Wybieraj.
Tyle kolorów… Czy to niebo?
- Zamknij usta, zaczynasz się ślinić Rubien. Biedne dziecko, w jakich ty warunkach żyłeś w tej Rosji… - chwycił się za policzek Adrian. Spojrzałem na niego z politowaniem. Wcale się nie śliniłem. No może troszeczkę.
Wybrałem szklankę z niebieską cieczą. Zimna, ale nie lodowata. Idealny chłód. Czułem się taki… dopieszczony. Moje usta nie są godne tego smaku. Obiecuje, że już więcej nie będę klął w innym języku niż rosyjski.
Oparłem się wygodnie. Mógłbym przywyknąć do takich warunków.
- Nie jestem dzieckiem Adrian. Potrafię dojechać do twojej wilii…
- Obawiam się Rubienie, że nie masz zielonego pojęcia, gdzie się ona znajduje. Zresztą obecnie twoim celem nie jest dotarcie do niej, lecz wykonanie mojego konkretnego polecenia.
Spojrzałem na niego groźnie.
- Myślisz Yebanat,  że możesz wydawać mi polecenia?
- To w twoim interesie leży wykonywanie ich. Pamiętaj – powiedział z jego słynnym spokojem. Przekrzywił lekko głowę.
- Chcesz mnie kupić – mruknąłem spoglądając się w las.
- Błagam nie rób się ckliwy. Jeszcze pomyślę, że jesteś człowiekiem i masz uczucia.
Zaśmiałem się. Faktycznie.
- Więc jestem dziwką – skwitowałem.
- Wybacz, że to powiem dziecko, ale w całej Gociewii nie ma większej dziwki od ciebie. Taka prawda.
- Masz coś do mojego życia erotycznego? – spytałem go.
- Tobie z pewnością nie zabraknie spadkobiercy – mruknął pijąc brandy.
- Nie zapominasz, że…
- Ta skleroza. Twoje uwarunkowania genetyczne. Zapomniałem.
Oparłem głowę o kanapę i przyjrzałem się gwiazdom.
- Niech ci będzie. Pozbawiono mnie wyższych uczuć. Wszystko ma swoją cenę. I jeśli mamy być szczerzy to jestem czymś o wiele gorszym od dziwki – puściłem mu oczko. – Robiłem wiele rzeczy wujku.
- Wiem – westchnął wywracając oczami. – Musiałem czytać sprawozdania śledzących cię ludzi. Wytłumacz mi, dlaczego zabiłeś ich wszystkich? – spytał rozkładając dramatycznie ręce. Wzruszyłem ramionami. Wałęsali się za mną. Zauważyłem. Zabiłem. Kropka. – Tak, jak powiedziałeś wszystko ma swoja cenę. I zamierzam cię kupić mój synu, a znając ciebie… Sprzedasz siebie. Sądzę, że będziesz zadowolony z transakcji…
- W jakim świecie ty żyjesz Adrianie? W Nibylandii? Czy w Krainie Czarów?
- Taki ze mnie szalony gość – wywrócił oczami. – Też mam ten kostium.
Boże. Za jakie grzechy?
- Nie obejmę władzy nad Firmą. W moim słowniku nie ma czegoś takiego, jak wartość moralna. Nie liczą się dla mnie pieniądze, prawo, uczucia… Tylko jedno ma znaczenie. I nie pozwolę tego sobie odebrać – powiedziałem spoglądając mu prosto w oczy.
- Ależ ja tego od ciebie nie chcę. Dlaczego musisz robić takie problemy dokładnie, jak twoja matka?
- Nie porównuj mnie do niej. Nic nie łączy mnie z eta sooka – warknąłem.
- Prócz tego, że to twoja matka. Bardzo niewielkie powiązanie – zironizował Adrian. – Co ci szkodzi? Będziesz miał kasę, władzę… Co tylko chcesz!
- Przejmę majątek. To wiemy oboje, ale po moim trupie stanę na czele Firmy.
- Po co dzwoniłeś skoro się nie zgadzasz? – zapytał zakładając ręce na piersi.
- Truposz. Gabriel Michaelis. Interesuje mnie.
- Więc tamta umowa z listu ci odpowiada? Pieniądze za trupa. Dużo pieniędzy. Jakiś ty łakomy. Chcesz życia bez obowiązków? – syknął. Chyba go zdenerwowałem. Uśmiechnąłem się bezczelnie.
- Tak.
- Przejmiesz firmę.
- Nie.
- Potrafię cię do tego zmusić.
- Spróbuj.
- Nie kuś – zaśmiał się wujek grożąc mi palcem. – Na stare lata nadal pozostało mi wiele pomysłów. Dobrze, skoro tak ci to nie odpowiada… - uśmiechnął się chytrze. W jego zwariowanej głowie uknuł się już jakiś plan! – Zabijesz Gabriela, a spora część spadku należy do ciebie. Po wykonanym zadaniu możesz wyjechać do Rosji.
- Ty jesteś zleceniodawcą?
Prychnął.
- Oczywiście, że nie – syknął Adrian. – Co ważniejsze. Przejdźmy do twojego celu.
Wujek pstryknął palcami, a obraz na ścianach zmienił się. Pojawiło się zdjęcie Gabriela Michaelisa i jego szczegółowe dane. Uniosłem brwi.
- Cyrk – mruknąłem pod nosem. Jakbym nie potrafił sam zdobyć tych informacji. Odbiera mi całą zabawę.
- To nie cyrk Rubien tylko konieczność. Nie pozwalam ci nie doceniać Gabriela. Ten skurczybyk jest nawet groźny. Pamiętaj, że dopiero zaczyna.
- Apetyt rośnie w miarę jedzenia – zaśmiałem się i puściłem mu oczko. Wracając do tego jedzenia, a raczej picia… Opróżniłem  szklaneczkę. Machnąłem ręką. Telekinezą wymieniłem na nową.
Zieloną.
- Dziś pójdziesz do Podziemia i dokładniej mu się przyjrzysz…
Sranie w banie. Jakbym nie mógł zabić go od razu. Wujek pogroził mi palcem najwyraźniej przewidując, co mogę myśleć. Yebanat! Zaczynam go lubić.
- Terminarz jest? – spytałem jeszcze przygotowując się do wyjścia.
- Nie. Rubien zaczekaj – znieruchomiałem i spojrzałem mu w oczy. – Właśnie dojeżdżamy – mruknął. Co? Nie zauważyłem, kiedy ruszyliśmy. – Chciałbym ci również przypomnieć, jak możesz się tam dostać. Wejdziesz do windy, u spodu kokpitu znajduje się…
- Ty nie idziesz? – przerwałem mu - Nie jesteś ciekaw panie „Ludziu Umysłu”?
Zgromił mnie wzrokiem.
- Nie. Zresztą dowiem się wszystkiego od ciebie.
- Mam ci zdać relację? A co ja jestem? Reporter? – syknąłem.
- Dziwka, reporter… Tobie to obojętne.
- Uważaj, bo ci stanie – powiedziałem i zbliżyłem się do drzwi. Zamarłem – Motor.
- Nic mu nie będzie. Rubien czekaj nie powiedziałem ci…
Nie słuchałem go. Wyszedłem zatrzaskując za sobą drzwi.


Na sporym placu w centrum Gocewii znajdował się ogromny, kwadratowy budynek ze szkła. Promienie światła odbijały się o setki okien, co sprawiało wrażenie, jakby świecił. Biała limuzyna zatrzymała się na parkingu tuż przed nim. Machnąłem ręką, by odjechał. Rozejrzałem się wokół. Ominąłem kilka zaparkowanych wozów i ruszyłem chodnikiem w stronę szklanego budynku.
Co kilka metrów rosły drzewa, wraz z prostokątnymi obszarami zieleni. Zapewne takie „upiększanie” zostało ustawowo wprowadzone w Gocewii. Tuż przed samym budynkiem znajdowała się droga dojazdowa i główny wjazd na parking. Właśnie podjechała taksówka, z której wybiegła spanikowana kobieta. Uniosłem zdziwiony brwi. Czym oni się tak emocjonują? Nie widzieli jeszcze człowieka zabijanego w TV?
Musiałem się troszkę przejść, by dotrzeć do głównego wejścia, jeśli nie chciałem deptać trawnika, a mianowicie długiego pasa zieleni. Obszedłem go, podobnie, jak inni ludzie. Zwykli. Większość umysłowych znajdowało się już we wnętrzu.
Panikują.
Szklane drzwi otworzyły się przede mną. Znalazłem się w środku.
Zobaczyłem dokładnie to, czego się spodziewałem, a mianowicie ogromną wolną przestrzeń. Po prawej stronie znajdowało się szklane biurko, za którym stały schludnie ubrane recepcjonistki. Uśmiechały się sztucznie.
Nad nimi wisiał napis: The R.A.T Corporation.
Bosko.
Po lewej stronie zauważyłem toalety, drzwi prowadzące do schodów, ale to nie ich szukałem. Winda znajdowała się tuż przede mną, a konkretnie trzy. Odwróciłem się dyskretnie. Nikt nie szedł za mną.
Wybrałem drugą windę, gdyż jako jedyna była wolna. Odruchowo rozejrzałem się szukając kamer. Tradycyjnie w rogach i suficie. Dostrzegłem biegnącego w moją stronę krągłego faceta w garniturze. Nacisnąłem szybko pierwszy lepszy guzik. Uśmiechnąłem się, gdy drzwi zamknęły się tuż przed jego nosem. Winda ruszyła do góry. Dopiero teraz spojrzałem na kokpit z prawej strony. Odruchowo wybrałem czwarte piętro.
Co mówił Adrian?
Z wolna zbliżałem się do celu.
Zawahałem się. Co zrobić?
Winda zatrzymała się. Przez szklane ściany dostrzegłem czekających na piętrze ludzi.  Nacisnąłem na następny guzik. Spojrzałem na sam dół kokpitu z przyciskami.
Symbol Ludzi Umysłu.
Przedstawiał on sześcian foremny, w którym znajdował się kwadrat, w nim, koło z trójkątem równoramiennym. Znak miał symbolizować zjednoczenie Ludzi Umysłu i idealność świata. Przesunąłem dłonią po rysunku. Na myśl przyszło mi tylko jedno.
Kluczem musi być krew.
Odwróciłem się tyłem do kamer udając, że gram na telefonie. Dyskretnie rozciąłem kciuk o scyzoryk ukryty w kieszeni kurtki. Naznaczyłem krwią sześciokąt.
Winda gwałtownie szarpnęła najpierw w górę, jakby dobijała do kolejnego piętra. Myślałem, że zatrzyma się, ale zamiast tego runęła w dół. Uderzyłem plecami w szklaną ścianę. W przeklętej windzie nie było uchwytów! Spadałem z niesamowitą szybkością, w porównaniu z tym w jakim tempie jechałem do góry. Czy to możliwe, że winda się urwała? Już raz mi się coś takiego zdarzyło. Wszyscy zginęli.
Oprócz mnie.
Kiedy byłem pewny, że powtórzy się historia z Moskwy, winda zatrzymała się. Obiłem się o ściany po raz kolejny. To bolało. Mam dość!
Drzwi windy drgnęły. Wyprostowałem się. Kątem oka spojrzałem na kokpit z przyciskami. Migotały w trybie awaryjnym. Krew zniknęła z symbolu Ludzi Umysłu. Podniosłem wzrok. Biel oślepiła mnie. Zamrugałem.
Dotarłem do Podziemia.
Przekroczyłem próg windy, która zamknęła się i odjechała zanim dobrze z niej nie wyszedłem. Panował tu straszny hałas. Przypominało to wnętrze ula. Ludzie umysłu biegali niczym pszczoły po części administracyjnej Podziemia. Właśnie w tym miejscu meldowali się przybyli i szli wzdłuż białego przedsionka do masywnych drzwi z czerwonym napisem Exit naprzeciwko mnie. Przypominało to typowe wyjście ze zwykłego magazynu z dodatkową poziomą rączką ułatwiającą pchniecie. Obecnie wyglądało to troszkę inaczej.
Zapanował chaos. Spanikowani ludzie zatrzymywali się przy półokrągłym, podświetlanym biurku tylko po to, by uzyskać informacje o obecnej sytuacji od administracji, której coraz trudniej udawało się ich zbywać.
- Proszę iść na plac główny. Tak. Spokojnie. Król Olaf zaraz wyda oświadczenie – przekonywała administracja. Ciągle powtarzało się jedno, natarczywe pytanie. Ruszyłem prosto do białych drzwi z czerwonym, rażącym po oczach napisem.
Dawno nie widziałem tego miejsca. Niech sobie przypomnę, kiedy ostatnio tutaj byłem? Ach tak. Dwadzieścia dwa lata temu. Praktycznie nic z tego nie pamiętam, więc to miejsce jest mi zupełnie obce.
Podziemie leżało tuż pod Gocewią. Przypominało kształtem wyspę ograniczoną wielkim kloszem, a konkretnie kopułą, w której, centralnie nad naszymi głowami, znajdowało się jezioro. Mają pomysły. Wyjątkowo dziwne uczucie, kiedy rybki pływają nad tobą. Zrobiłem krok do przodu i prawie spadłem ze schodów. Chwyciłem się szybko barierki. Nie zabudowali tutaj chociaż metrowego podestu! Po otwarciu drzwi zaraz schodzi się po schodach! Idioci!
Ruszyłem szybciej. Miałem sporo metalowych schodków do przebycia, które przy każdym kroku skrzypiały. W owym kloszu, które stanowiła skała, znajdowało się około trzydziestu takich wejść umieszczonych z pięć metrów nad „wyspą”. Poczułem ulgę, gdy dotknąłem stopami ziemi.
Rozejrzałem się lekko zdezorientowany. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie iść. W samym podziemiu panował dużo większy gwar i chaos niż w przedsionku. Ludzie Umysłu kierowali się w nieznanym mi kierunku, wiec podążyłem za nimi. Zupełnie nic nie pamiętam. W końcu, ile może przyswoić pięciolatek? Pewnie spoglądałem na cholerne rybki.
Na wyspie znajdował się ogromny pałac z wieżą z zegarem prawie zadzierającą ostrym szczytem kopułę. Niedaleko niej znajdował plac główny, na którym zgromadzili się ludzie umysłu. Dotarcie do niego zmuszało mnie do pokonania praktycznie całej długości wyspy. Wyszedłem z drzwi na południu, a zamek z placem głównym znajdował się na północy.
Nie zwracałem uwagi na otaczających mnie ludzi. Szeptali miedzy sobą, czy raczej głośno się wykłócali. Podświadomie wychwytywałem ich słowa. Chłonąłem wygląd Podziemia, moja głowa obracała się ciągle tak, jak podczas pierwszej wizyty w Moskwie.
Przeszliśmy kolejno przez dwa mniejsze place. Pierwszy średnio mnie zaciekawił. Miał w sobie dużo nowoczesnych motywów i sporo zieleni, tak jak wszędzie tutaj. Gdy tylko obracałem głowę od razu natrafiałem wzrokiem na jakieś drzewo, czy piękna rzeźbę. Im dalej szliśmy tym następowała powolna zmiana motywów. Drugi plac był idealnie w moim guście.
Został zaczerpnięty z antyku. Wokół centralnego koła znajdowały się kolumny. Miedzy każdą stał piękny posążek przedstawiający greckiego boga. W centralnej części mieściła się ogromna fontanna z Posejdonem wznoszącym swój trójząb w górę, jakby chciał nim trafić w jezioro pełne rybek nad naszymi głowami. Woda spływała pod różnymi kątami. Ostatecznie, gdy przechodziłem obok niej poczułem kilka zabłąkanych kropel spadających na mój policzek.
Od razu zniknęły.
Nareszcie dotarliśmy do centralnego placu. Nie miał w sobie nic szczegółowego prócz swojej wielkości. Zajmował większą część „wyspy”. Staliśmy w strasznym ścisku. Gwar mącił mi myśli. Pełno tu płaczących dzieci, z kolei ich kłócących się rodziców… Nie dziwię się, że Adrian nie chciał tutaj iść. Zadeptaliby go na tym jego wózku.
Poczułem nagle, jak tłum spycha mnie w bok. Falę czarnych głów wywołała jedna ruda czupryna przeciskająca się w nieznanym kierunku i celu. Skąd ja ją znam? Czyżby to ta ruda z Landrynki?
Wiewióra przestała mnie interesować.  
Znajdująca się tuż przed zamkiem złota platforma zaczęła unosić się w górę. Stał na niej drobny ludzik. No dobrze, może nie, aż tak mały, ale z pewnością niższy niż ja. Miał lekki zarost i nieodpowiednio do sytuacji uradowaną paszczę. Dziwak. To pewnie Król. Nawet nie wiem, jak się nazywa.
Zgromadzeni ludzie ucichli zupełnie, gdy tylko wzniósł się na odpowiednią wysokość. Kontrolował platformę za pomocą telekinezy.
- Moi przyjaciele! - zaczął Król rozkładając ręce jakby chciał wszystkich objąć. Kątem oka dostrzegłem postacie odziane w czarne płaszcze. Nie wszyscy są twoimi przyjaciółmi Królu. Uśmiechnąłem się pod nosem. Zapowiada się zabawa. - Dawno was tu nie widziałem w tak licznym gronie - uśmiechnął się przyjaźnie - Co was niepokoi moi drodzy przyjaciele? - powiedział łagodnie, czekając na odpowiedź.
Czy on coś brał? Z chęcią krzyknąłbym: „Nic panie, przyszliśmy tu na piknik!” .
Co za idiota!
- Mamy dość życia w cieniu tych marnych robaków, LUDZI! - z tłumu przede mną rozległ się donośny, męski głos. Ktoś tu w końcu zaczął myśleć! Wojna! Nareszcie!
 - Czym nam ludzie zawinili, żeby ich tak nienawidzić? - odparł spokojnie Król. Naprawdę, co on bierze? Mocne zioło.
 - Każą nam się ukrywać! – krzyknął ktoś z zupełnie innego kierunku. Ciekawe czy to mój truposz, czy jeden z ludzi w czarnych płaszczach.
- Ach więc to was trapi... - westchnął Król. - Więc myślicie, że zabijanie ludzi na antenie telewizyjnej to dobry pomysł na ujawnienie się... Czyż nie? - zabrzmiał surowo. Zdenerwowała się ciepła klucha!
- Kilka ofiar to nic dla nowej potęgi! - odkrzyknął teraz damski głos. Skądś go znam…
- Kilka ofiar?! - zagrzmiał Król - Czy wy myślicie, że to skończy się na kilku ofiarach?! - zrobił bardzo dziwny gest pięścią - Wy dążycie do masowego mordu! - krzyknął - Ludzie są spanikowani! Zaraz wyciągną przeciwko nam najgroźniejszą broń!
Wojna! Tańczmy, radujmy się…!
 - Więc trzeba szybciej zająć wszystkie arsenały! Aby jak najbardziej zmniejszyć ilość ofiar! – w końcu odezwał się mój truposz. Bozhestvenno! [bosko]
Olaf prychnął kierując palec wskazujący w stronę podżegacza.
- A teraz zadam Ci pytanie, Panie Michaelis - jego ton ściszył się - Mówisz o ofiarach z zwykłych ludzi broniących swoich praw, czy o tych jakie dojdą w szeregach Ludzi Umysłu?
- Wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną – powiedział z zupełnie innego miejsca.
- Słyszycie? – zapytał Król z bólem na twarzy. – Przez wieki żyliśmy w zgodzie i nadal tak będzie. Nikt z nas nie będzie słuchał anarchisty, dla którego życie nie ma najmniejszego znaczenia…
- Cel uświęca środki Olafie – przerwał mu. - Zadajmy sobie pytanie: czy warto żyć, jako mrówka, choć jest się motylem? Kilku z nas tylko polegnie w tej wojnie! Jeden za wszystkich, czyż nie taka była twoja maksyma? Odbierzemy to, co nam się należy, jako wyższemu gatunkowi! Ko­niec ludzi jest naszym początkiem!
Głośny krzyk ludu ogłuszył mnie. Król upadł na kolana. Chwycił się za szyję, jakby niewidzialne ręce go dusiły. Próbował się uwolnić, ale machał dłońmi kilka centymetrów od gardła. Czyżby Gabriel używał swej mocy z oddali?
Katem oka dostrzegłem coś rudego. Najwyraźniej chcieli interweniować. Przez okrzyki tłumy usłyszałem dwa znajome głosy. Spojrzałem w tamtą stronę.
O Boże.
Baby się biją.
Lud z przodu zafalował. Postać, którą znałem z telewizji pojawiła się za Królem na platformie. Szeroki uśmiech widniał na jego twarzy. Zbliżył się do niego od tyłu.
- W końcu przyszła pora na nową erę – szarpnął głowę Króla w tył trzymając za włosy – Nadeszły rządy Ludzi Umysłu!
Przerażenie na twarzy Króla zaogniło się. Przemknęło aż do oczu. Wiedział, co nadchodzi. Nie było dla niego ratunku. Gabriel poderżnął mu gardło, jak świni. Krew spryskała ludzi znajdujących się z przodu. Krzyk mógł zwalić z nóg.
Mój truposz wytarł sztylet o koszulę Króla i zepchnął go z platformy.
Trup upadł na ziemię z tak dobrze znanym mi plaśnięciem.
Tępa masa rzuciła się do ucieczki.
Nawet nie drgnąłem. Chciałem zobaczyć, co wydarzy się dalej. Postacie w czarnych płaszczach pozostały, podobnie jak niektórzy z Ludzi Umysłu. Stali w bezruchu czekając, aż spanikowany lud wyniesie się z Podziemia.
Plac opustoszał w zastraszającym tempie.
- Jesteście ze mną albo przeciwko mnie – powiedział Gabriel. – Służcie mi!
- Nigdy! – krzyknął jakiś kobiecy głos.
Gabriel rozłożył ręce.
- Zginiecie rebelianci.
Postacie w płaszczach rzuciły się na Rebeliantów. Spojrzałem na stojącego obok mnie mężczyznę w średnim wieku. Ruszył na zwolenników Gabriela. Zaczęła się walka, której ochoczo się przyglądałem. Którą stronę wybrać? W większości walczyli za pomocą srebrnych sztyletów charakterystycznie modelowanych. Niektórzy pokusili się o użycie mocy, ale nie było to zbyt efektowne. Odrzuciłem w tył kilku przeciwników, którzy biegli na mnie. 
 Jeden z nich zaatakował mnie. Czarny płaszcz falował wokół niego, niczym skrzydła wokół ciała wrony. Jednym ruchem przewróciłem go na ziemię i wbiłem jego własny sztylecik, który trzymał kurczowo prosto w serce.
Poczułem rządzę mordu.
Stojący na platformie Gabriel przyglądał mi się uporczywie. Zapewne zastanawiał się kim jestem.
Ukłoniłem się.
Rebelianci zupełnie nie przygotowani do walki zaczęli się wycofywać.
- Odwrót – usłyszałem znów kobiecy głos.
Z każdą chwilą zbliżali się bardziej w stronę schodów. Włożyłem ręce do kieszeni. Szkoda. Mogła być fajna zabawa. Wyciągnąłem sztylecik z martwej Wrony. Przyda się. Odkopnąłem od siebie martwe ciało.
Czas wracać.
Wrony stały naprzeciw mnie zupełnie nie wiedząc, co robić. Spojrzałem jeszcze raz na Gabriela i pomachałem mu z uśmiechem.
Ruszyłem do wyjścia.



Dość szybko wydostałem się z Podziemia. Nawet bez problemu udało mi się uruchomić windę. Znalazłem się na zewnątrz szklanego budynku. Zmierzchało. Piękna pora. Czuć jeszcze ciepło dnia i jednocześnie przenikający chód nocy.
I ten zapach…
Benzyna.
Ruszyłem do przodu i wlazłem wprost w trawnik. Yebat' vashu mat'! [Damn it!] A tak się starałem! Kolejne pasy zieleni ominąłem już sprawnie. Dotarłem do miejsca, do którego podwiózł mnie Adrian i zobaczyłem pustkę.
Na huy...? Gdzie jest mój motor?!
Wziąłem głęboki wdech i wydech… Moja dorogayewa! Zabije go! Obiecał!
- Panie Sawwa proszę tutaj – usłyszałem głos za mną. Odwróciłem się na pięcie.
Przy czarnym hummerze stał wysoki, trzydziestoletni człowiek w idealnym garniturze, pod którym rysowały się mięśnie. Miał brązowe włosy, krótko ścięte tuż przy skórze, świeżo ogolone policzki i błękitne oczy. Wyprostowany, niczym struna, zdawał się nawet nie oddychać, by nie zaburzyć efektu jaki wywoływał. Skinął głową w moją stronę.
- Zapraszam.
Zmroziłem go wzrokiem.
- Gdzie mój motor? – syknąłem.
- Zapewne w willi. Pan Adrian kazał po pana przyjechać.
Zawrzało we mnie. Westchnąłem głęboko. Doigrasz się Yebanat. Ruszyłem w stronę hummera. Szofer drgnął, by otworzyć mi drzwi, ale ja nie zamierzałem jechać, jako pasażer. Spojrzałem mu w oczy.
- Prowadzę – powiedziałem, a on uniósł brwi.
- Panie Sawwa, pański wujek kazał mi… - zaczął, ale przerwałem mu.
- Zwisa mi to, dynda i powiewa – mruknąłem uśmiechając się szeroko. – Bo pójdę piechotą. Jeszcze mnie coś przejedzie...
W odpowiedzi otrzymałem jego zaciętą minę. Wzruszyłem ramionami. Ruszyłem w stronę chodnika. Nie musiałem patrzeć na szofera, by wiedzieć, jak gwałtownie zmienia się mimika jego twarzy. Biedactwo. Usłyszałem warkot silnika. Hummer podjechał do mnie. Przyciemniana szyba otworzyła się.
- Proszę wsiąść.
- Nie.
- Nie będę pana błagał, za to mi nie płacą…
Spojrzałem na faceta. Najwyraźniej dostrzegł coś w moich oczach. Spojrzał w niebo, a raczej na sufit auta. Oczywiście wygrałem.
Prowadziłem hummera łamiąc wszelkie przepisy. Siedzący obok mnie szofer spoglądał na mnie błagającym wzrokiem. Uśmiechnąłem się do niego.
- Jak się nazywasz, co? – spytałem. Zjechałem z autostrady i skierowałem się na mniej ruchliwą drogę prowadzącą na obrzeża Gocewii, gdzie znajdowała się willa Adriana.
- Lary Wilson – powiedział. Podałem mu dłoń, którą uścisnął z lekkim zdziwieniem.
- No to Lary. Przygotuj się…
- Panie Sawwa… - jęknął patrząc przerażony na samochód, za który odpowiadał.
- Na przyspieszenie! – zaśmiałem się i dodałem gazu wyciskając z hummera wszystko. Ma świetną przyczepność, dużo lepsza od motoru, ale szybkość… No cóż to tylko auto, w dodatku terenowe.
Po chwili dojechaliśmy do prywatnej części drogi. Po prawej stronie pojawiło się już kilka znaków wskazujących na to, że jest ślepa. Ilość domów gwałtownie zmalała. Zamiast nich pojawiły się drzewa tworzące ogromny las. Im dalej jechałem tym gęstniał.
- Niech pan zwolni – powiedział szofer.
Zaraz potem pojawiła się ogromna brama. Na środku drogi. Dostrzegłem wśród drzew zarys linii płotu, który oddzielał posesję Adriana od reszty lasu. Zapewne i tak w całości należał do niego. Podjechałem bliżej do samych wrót. Kamery poruszyły się. Dwudrzwiowa, żelazna brama drgnęła i stanęła przede mną otworem. Dodałem gazu.
Willa Adriana znajdowała się na ogromnej polanie w samym jej centrum. Dróżka prowadząca do niej miała około kilometra. Wokół niej znajdowały się zakrzywione latarnie oświetlając przy okazji większość posesji. Na samym początku znajdowały się spore pola golfowe o idealnie przyciętym trawniku, gdzieś z boku dostrzegłem małe jeziorko. Dalej znajdował się wspaniały ogród. Paliło się w nim całe mnóstwo małych latarni zabawnie połyskujących pośród ciemności. Widziałem okazałe fontanny, setki roślin, żywopłoty przystrzyżone w różne kształty. Zbyt dużo szczegółów, by przyjrzeć się im wszystkim.
Gmach Adriana składał się z ogromnego, białego budynku. Stanowił lekko zakrzywiony, długi prostokąt z wieżyczkami. Przypominał baśniowy zamek o idealnych oknach i sporej ilości balkonów. W dalszej części znajdowały się garaże, stajnie i wiele innych budynków, o których nie miałem pojęcia.
Dojechałem do placyku tuż przed wejściem z ogromną fontanną w centrum, którą objechałem sprawnie. Zatrzymałem wóz i odpiąłem pasy.
- Dzięki za przejażdżkę stary – mruknąłem do szofera, który wywrócił oczami wychodząc z auta. Wbiegłem szybko po masywnych, marmurowych schodach i nacisnąłem złotą klamkę wielkich, drewnianych drzwi z wyrzeźbionym herbem rodziny Adriana i Firmy jednocześnie.
Blask bijący z ogromnego żyrandolu oślepił mnie. Hol składał się z sporego koła z kolejną fontanną. Adrian lubił je. Posadzka wysadzana była złoconymi kafelkami, a ściany miały kremowy odcień. Naprzeciw mnie znajdowały się para schodów położonych równolegle do siebie i prowadzących do podestu, a następnie do korytarza biegnącego w głąb zamczyska. Schody zabezpieczała marmurowa barierka ze złotymi zawijasami. Po prawej i lewej stronie znajdowały się kolejne korytarze, a na ścianach wisiały dwa spore obrazy w złotych ramach.
- Witaj w domu Rubienie – usłyszałem głos Adriana. Uniosłem wzrok. Znajdował się na podeście. Zbliżył się do schodów. Jak on zamierza zjechać na wózku na dół? Machnął dłonią przy oparciu na rękę i po chwili lewe schody poruszyły się tworząc jedną płaską powierzchnię.  Więc nie są z marmuru?
A co mnie to gówno obchodzi? Westchnąłem.
Adrian zjechał sobie na swoim wózeczku, którym sterował za pomocą przycisków znajdujących się na oparciach na ręce. Wyglądał komicznie.
- Gdzie jest motor? – syknąłem. – Jak śmiałeś? Miałeś zostawić go na parkingu!
- Rubienie, dlaczego ty zawsze pytasz o tą głupią maszynę? Rozumiem samochód, ale motor? Błagam cię. Chodź. Zaczynamy kolację. Opowiesz mi o…
- Nie mam zamiaru uczestniczyć w żadnej kolacji, jeśli nie powiesz mi, gdzie jest…
- Chyba nie trzymam jej w sejfie. Oczywiście, że jest w garażu, Rubienie – powiedział robiąc chytrą minkę. – A teraz powiedz mi, jak podoba ci się Gabriel.
- Ciekawy truposz – mruknąłem.
- Opowiedz mi o wydarzeniach z Podziemia.
Uniosłem brwi.
- Tylko mi nie mów, że jeszcze tego nie wiesz. Przecież masz uszy i oczy wszędzie… Naprawdę myślisz… - urwałem. Wyciągnąłem telefon z kieszeni. Spojrzałem na ekran. Nieznany numer. Otworzyłem wiadomość.
ZZ. Cel. Bm, Tokio Center Club, piętro 5. Thomas Anderson.
Borys znalazł mi zlecenie.
- Muszę iść – powiedziałem do Adriana. – Gdzie garaż?
- Nie skończyłem.
- Ale ja tak.
Adrian uśmiechnął się. Usłyszałem szczęk zamykanych zamków.
- Też tak umiem – powiedziałem i pstryknąłem palcami. –  Więc gdzie garaż?
Roześmiał się.
- Mam dla ciebie zbyt dobre serce, dziecko. Tam – wskazał lewy korytarz. – Tylko się nie zgub Rubienie. I wróć przed północą z łaski swojej.
- Sądzisz, że moja noga jeszcze kiedyś tu postanie? – prychnąłem.
Puścił mi oczko i odjechał na swoim śmiesznym wózku.
Poszedłem do garażu.
Jakimś cudem trafiłem. Zgodnie z tym, przed czym przestrzegał kochany wujaszek korytarze były zawiłe. W tej części willi posadzka wykonana jest z drewna, a ściany mają brązowe barwy. Co kilka metrów znajdują się piękne obrazy. Dwa razy pobłądziłem, ale jakoś dotarłem do sporych drzwi. Pchnąłem je i znalazłem się w królestwie Adriana.
Garaż był ogromny. We wnętrzu stało kilkanaście wersji Hummera, w tym wojskowy, czarny i limuzyna. Oprócz tego zobaczyłem dwa czołgi, kilka furgonetek, jacht, motory i rząd eleganckich samochodów. Nie muszę dodawać o kilku ferrari, gdyż to podstawowy element każdego domu bogacza.
Z cierpieniem na twarzy odszukałem moją dorogayewa. Sprawdziłem, czy mojemu maleństwu nic się nie stało.
- Żyje? – usłyszałem głos szofera dobiegający z boku. Opierał się o czołg.
- Tak – mruknąłem. – Nie zabij się Lary.
- O mnie się nie martw. Znam się z czołgami dość dobrze – prychnął.
- Więc ląd?
- Tam zaczynałem. Później przygoda z marynarką, a skończyłem u twojego wujka – powiedział. – Nie pasujesz tutaj, Sawwa.
Wsiadłem na motor i założyłem kask. Mój tyłek znalazł się we właściwym miejscu.
- Wiem Wilson.
- Miłej nocy w raju - powiedział.
- Sorry, ale wole piekło – zaśmiałem się i odpaliłem motor. Użyłem telekinezy, by podnieść sobie bramę. Po chwili opuściłem posesję Adriana.



O tej porze drogi w Gocewii lekko się przerzedzały. Mogłem pozwolić sobie przyspieszyć bardziej niż zwykle. Po głowie snuły mi się wizje dzisiejszego wspaniałego zabójstwa. Pod tym względem byłem uzależniony. Uśmiechnąłem się. Jak to pięknie brzmi: uzależniony od zabijania. Uwielbiałem ten moment, kiedy blask życia gasł w ludzkich oczach. To wspaniała chwila. Ostatnie sekundy przebywania duszy w ciele. Później pozostaje martwe, nic nie warte truchło.
Kochałem zabijać. Reszta rzeczy na świecie dawno mi się zbrzydła.
Ja ogólnie zwykłem szybko się nudzić.
Jechałem po pustej drodze bujając w obłokach. Coś błysnęło. Duży wóz ślamazarnie pakował się na jezdnie. Miałem ochotę przyspieszyć i zarysować czarny lakier, ale koleś dodał gazu. Autko trochę w stylu Adriana. Przez przyciemniane szyby nie mogłem dostrzec, kto jest kierowcą.  
Naszła mnie ochota na zabawę.
Ciepło rozeszło się po moim ciele. Zerknąłem w lusterko.
Niemożliwe!
Minimalne zmiany. Na razie "to" mi nie grozi. Uśmiechnąłem się pod nosem. A nawet jeśli, to co? W końcu na tym polega ta moc! Dzisiaj nie chciało mi się martwić o konsekwencje, ani o to, jak nienawidzę przemiany. Zabicie wrony sprawiło, że czułem się szczęśliwy i podniecony. Gabriel wydawał się idealną zdobyczą.
Przyspieszyłem i wyprzedziłem czarny samochód. Trzeba trochę podenerwować tego biednego kierowcę. Niech dowie się, że mam niebywale dobry humor.
Zwolniłem gwałtownie zmuszając go do ostrego przyhamowania. Jechałem czterdziestką, moja dorogayewa wlekła się nieprzyjemnie, lecz musiałem pomęczyć moje maleństwo. Mruczało niezadowolone.
Samochód za mną próbował mnie wyprzedzić, ale za każdym razem zajeżdżałem mu drogę. Chciał mnie przestraszyć. Serio? Pewnie jedzie tam baba. Facet, by tak nie zrobił. Chyba ją wkurzyłem, bo znów chciała mnie wyprzedzić. Zajechałem jej drogę, ale ta wariatka nie zważała na to. Postanowiła mnie wyprzedzić, mimo wszystko.
- Bliad' – warknąłem. Motor szarpnął na bok gwałtownie zaczynając się trząść. Ahueyet! [Co jest?] Odwróciłem się szybko. Zablokowała mi tylne kółko! Nie miałem wyjścia, jak skręcić na pobocze.
Na szczęście szybko pożałowała swojej zagrywki. Z naprzeciwka jechała rozsypująca się w oczach furgonetka, z którą o włos zderzyła się czołowo. Zdjąłem kask śmiejąc się głośno. Jeszcze się tak nie ubawiłem. Wariatce pewnie stanęło serce. Odtańczyłem dla niej mój słynny taniec dwóch fucków. 
- Kooshay govno sooka – zaśpiewałem przy tym. [Jedz gówno dziwko]
Zsiadłem z motoru wyjątkowo spokojny o moją dorogayewa. Przeżyła dużo podobnych przygód. Pstryknąłem palcami i kółko znów było sprawne. Rozsypująca się furgonetka też zjechała na pobocze. Wyskoczył z niej blady, jak śmierć facet. Zaczął skakać obok swojego auta, głaskać je i mówić do niego.
Skąd ja cię znam koleś?
- Barman! – ryknąłem. Odwrócił się. Mimo ciemności dostrzegłem łzy w jego oczach. Wyglądał żałośnie. Z auta zaczęło się dymić. Włożyłem ręce do spodni i poczłapałem do niego.
- Spokojnie Panno Luizo. Nic ci nie będzie – szeptał do auta. Chyba wpadł w jakiś trans. Nie wyglądało to dobrze. Powinien, jak najszybciej zmienić auto. To może w każdej chwili wybuchnąć.
- Stary to silna babka. Weź lepiej sprawdź silnik, bo coś mi mówi, że zaraz będziesz dzwonić po straż – powiedziałem do niego. Znów spojrzał na mnie lekko naćpanym wzrokiem. Zamrugał. Dalej nie czaił.
Człowiek chce być uczynny, a wychodzi, jak zawsze. Dlaczego to ja muszę być tym złym? Bo lubię. Westchnąłem. Trzeba wypełnić powinność wobec świata.  Pstryknąłem mu pod uchem. Odwrócił się. Uśmiechnąłem się i uderzyłem go pięścią w twarz. Dzieciak upadł na ziemię.
Trzymał się zszokowany za policzek niczego nie rozumiejąc.
- Co kurwa… - powiedział.
- Wreszcie się obudziłeś – syknąłem i bez pytania otworzyłem maskę auta. Wstał gwałtownie i podbiegł do mnie.
- Nie dotykaj Panny Luizy – warknął. Na rzecz auta zapomniał o ciosie. Miał czerwoną połowę twarzy.
- A co to dziewica? – syknąłem. – Widać, że nie dopieszczona…
Wsadziłem rękę do środka zaczynając grzebać. Cholernie ciepłe…
- Nie wpychaj tam ręki facet! – ryknął. – Poparzysz się.
Spojrzałem na niego z kpiną.
- Ja parzę. Nie na odwrót.
Szarpnąłem i wyciągnąłem coś. Przyjrzałem się temu i wyrzuciłem za siebie. Dzieciak obok mnie oparł się o swoje auto. Trzymał rękę na sercu i patrzył na moje poczynania z otwartymi ustami.
- Spokojnie. Jej notowania są wysokie. To operacja na otwartym sercu, ale… Ręka mi ugrzęzła – powiedziałem.
- CO? – krzyknął chłopak i podleciał do mnie. Chwycił mnie za rękę chcąc pomóc wyciągnąć, a ja wybuchnąłem śmiechem.
- Żartowałem – barman z Landrynki zgromił mnie wzrokiem odsuwając się. Wyglądał, jakby chciał mi przyłożyć. Posłałem mu oczko. Byliśmy równego wzrostu. – Powinna odpalić, ale nie gwarantuje, że zajedzie daleko. Radzę ci się udać do mechanika. Wyczuwam pożar. To źle, jak ci się dymi z auta.
- Dobra – odetchnął głęboko. Poczuł wyraźna ulgę – Dzięki. Czy my się, już nie spotkaliśmy?
- Da. Spostrzegawczy to ty nie jesteś.
- Rosjanin z Landrynki!
- Rubien Sawwa – wyciągnąłem do niego dłoń umazaną wydzielinami jego grata, mimo tego uścisnął ją.
- Tom Whitaker. Miło mi – powiedział.
- A nie powinno – mruknąłem. – Ja nie chciałbym poznawać ludzi, kiedy moja dorogayewa jest na wykończeniu.
Poczułem wibracje w kieszeni. Borys pewnie przesłał zdjęcie.
- Dobra Tommy – powiedziałem z krzywym uśmieszkiem. – Ja spływam. Trzymaj się i tę twoją dziewicę. Nie pozwól jej odlecieć. I nie dziw się, jak ktoś chce szklankę wódki. W Rosji to całkiem normalne.
- Dzięki jeszcze raz.
Machnąłem na niego. Wsiadłem na motor i ruszyłem. Wszystko działało idealnie.
1.0 dla mojej dorogayewa. Blyadina [slut] przegrywa.
- Ale w twarz to mi nie musiałeś dawać! – krzyknął, gdy wjeżdżałem na drogę.
Śmiałem się jeszcze długo z jego słów.



Zjechałem do podziemnego parkingu Tokio Center Club. Budynek był zaniedbany, ale dobrze wiedziałem, że to właśnie w takich miejscach odbywają się najlepsze imprezy. Handel trwa tu całą noc. Zaparkowałem w jedynym z wolnych miejsc. Miałem szczęście. Rozejrzałem się szukając kamer.
Nic nie dostrzegłem. To kolejny powód, dla którego kocham takie nory. Zero świadków. Otworzyłem wiadomość od Borysa. Facet w średnim wieku, starczy o kilka lat ode mnie. Typowy przedstawiciel świata biznesu. Błękitne, rozbiegane oczy, brązowe włosy, okulary. Mógłby być problem ze znalezieniem w tym tłumie. Na szczęście mam doświadczenie z takimi typami. Są nudni, jak flaki z olejem. Nie wiedzą, co ze sobą zrobić na imprezach. Pewnie przyszedł po zakup.
Ruszyłem w stronę windy. Okazało się, że jej nie ma. Zirytowany ruszyłem na piąte piętro schodami. Co za dziura. Pocieszał mnie jedynie mój truposz.
Kiedyś, jakieś pięć lat temu, serce waliło mi i ręce drżały tuż przed morderstwem, jak u każdego ćpuna przed daniem sobie w żyłę. Teraz przywykłem do tego. Przeszedłem na inny poziom kontemplacji. Moja krew zaczynała palić i krążyć w żyłach szybciej. Czułem to.
Budynek drgał przez głośną muzykę. Wkroczyłem w mrok wijący się wokół mojej postaci. Rażące światła wybijały idealny rytm. Przedzierałem się przez tłum. Ciała dziesiątek ludzi ocierały się o siebie. Zapach sexu i alkoholu…
Zatrzymałem się. Poczułem chłód ostrza ukrytego w rękawie. Przekręciłem głową. Trzeba wyczuć ofiarę. Wpełznąłem w umysły ludzi. Wypełniała je nieuporządkowana masa emocji, wirujących i wybuchających niekontrolowanie bez żadnego celu… Przeważało w nich jedno. Pragnęli zapomnieć. Na chwilę oderwać się od świata.
Szukałem w ich wspomnieniach twarzy truposza. Nie ma… Jest!
Tłum stanął przede mną otworem. Ruszyłem w stronę toalety.
Wszedłem do środka. Jakaś para pieprzyła się. Nie przejęli się zbytnio moją obecnością. Wytężyłem słuch. Drugie. Kopniakiem otworzyłem je. Facet prawie odleciał. Z jego przedramienia ciekła krew, a strzykawka leżała na ziemi.
Szarpnąłem go za fraki. Miał na sobie koszulę i garnitur. Tuż po pracy. Chwyciłem sztylet. Dopiero teraz, widząc ostrze lekko otrzeźwiał. Zaczął mamrotać… Odwróciłem go w stronę ściany.
Szkoda. Dziś nie będzie ckliwości. Zbyt naćpany.
- We are fucking animals – zanuciłem zgodnie z muzyką i poderżnąłem mu wprawnie gardło. Krew zbryzgała poobijane kafle.
Tworzę prawdziwą sztukę.
Wytarłem ostrze o jego ubranie i wyszedłem. Kiwnąłem palcem zamykając drzwi od środka. Niech się jeszcze trochę pobawią. Szkoda, by było zniszczyć im imprezę w połowie.


Dwa trupy w ciągu dnia. Całkiem dobry wynik, chociaż miałem lepsze. Cóż mogłem oczekiwać od drugiego dnia w Gocewii? Te miasto zasługuje na piekło, a ja mam zamiar pomóc je wzniecić. Miałem już plan w stosunku do mojego umysłowego truposza.
Droga dłużyła mi się. Nie miałem dokąd jechać i gdzie się przespać, a oczy same mi się zamykały. Za chwile zacznie świtać. Czułem się strasznie zmęczony. Spojrzałem w lusterko. Powiększało się. Odruchowo chwyciłem się za szyję. Trzeba coś z tym zrobić.
Chociaż nie chciałem, musiałem udać się do willi. Potrzebowałem odpoczynku przez tę cholerną moc! Miałem ochotę coś rozwalić.
Kiedy dotarłem nie pofatygowałem się nawet, by podjechać do garażu. Zaparkowałem motor przed drzwiami i wszedłem do środka.  Nie wiem, jak dotarłem do sypialni. W każdym razie znalazłem się w niej. Zdjąłem szybko ubranie i goły, jak święty turecki rzuciłem się do łóżka.
Krew wrzała nadal.


Ϡ


Śnił mi się seks lesbijek. Najdziwniejsze było to, że byłem jedną z nich. Miała niezły tyłek. Z chęcią bym siebie przeleciał.
Jak zwykle sen skończył się w połowie. Nuda!
Leżałem rozłożony na ogromnym łóżku. Zrzuciłem w nocy całą pościel. Walała się po ziemi zupełnie pognieciona. Spoglądałem w sufit i dopiero po dziesięciu minutach zorientowałem się, że znajduje się tam lustro i gapię się na swoje nagie oblicze.
Przetarłem twarz. Czułem się, jak po ostrej imprezie. Błogie uczucie spełnienia. Dwa trupy dziennie i będę szczęśliwy.
Zwlokłem się z łóżka. Potknąłem się o pościel prawie przewracając się, ale przytrzymałem się nocnej szafki. Podparłem ręce na biodrach. Nie pomyślałbym, że Adrian pozwoli w swoim baśniowym zameczku na trochę nowoczesności. Właśnie w takim stylu urządzone było całe pomieszczenie i szczerze przyznam przypadło mi do gustu.
Motywem przewodnim są lustra. Nie tylko tworzą cały sufit, ale jedno znajduje się też nad łóżkiem zupełnie białym w kształcie koła. Zrobiłem kilka kroków po miękkim puszystym dywanie. Każdy przedmiot tutaj był biały albo złoty. Lewa ściana składała się z ogromnych, sięgających sufitu okien balkonowych, do którego prowadziły. Przy prawej ścianie znajdowały się drzwi i komoda nad którą wisiał zegar przedstawiający białego kota z bajki „Alicja w Krainie Czarów”. Zabrakło dla niego pigmentu, czy jak? Najwyraźniej za szybko wysnułem wnioski o rzekomej „nie bajeczności” tego pokoju.
Przyjrzałem się zegarowi i zauważyłem że porusza oczami wraz z ruchem wskazówek. Boże. Patrzy na mnie. Poczułem się goły. Właściwie jestem goły.
Nie chciałem się już nad tym dłużej zastanawiać.
Odwróciłem się, by pójść do łazienki, ale stanąłem ponownie, jak wryty. Zwariować tu można. Nie mógł sobie wstawić akwarium albo coś? To dziwne mieć takiego typu obraz w pokoju. To takie krwawe. Ciekawe, kto jest autorem. Podszedłem bliżej. Nie ma. Jest tylko tytuł.” Zwierzęta rozszarpujące ciało człowieka.” Odzwierciedla wszystko, co ukazuje obraz  w wielkości ściany.
Ruszyłem do łazienki. Na szczęście tutaj nie zaskoczyło mnie praktycznie nic. Ściany pokryte są zabawnymi, szarobłękitnymi kafelkami w kształcie rombów. Na środku znajduje się małe wgłębienie, w którym znajduje się woda. Z każdym metrem pogłębia się tworząc w coś w rodzaju wanny. Po tej samej stronie znajduje się też prysznic, a raczej duży okrąg na suficie z którego leciała woda spływając następnie w otwór wylotowy pod nim. Naprzeciw mnie stała szklana półka z potrzebnymi kosmetykami. Obok niej przymocowana do ściany znajdowała się umywalka w kształcie płaskiej, zakrzywionej szyby podświetlanym niebieskim światłem. Nad nią wisiało lustro. Gdy tylko zbliżyłem się, woda zaczęła spływać ze ściany.
Zamoczyłem dłonie chłodząc je. Ciecz gwałtownie zwiększyła swą temperaturę. Po kilku sekundach zaczęła wrzeć.
Wyciągnąłem szybko ręce i przyjrzałem się im uważnie. Zmiany poszerzyły się obejmując większe obszary. Tysiące czerwonych linii przebiegało po mojej skórze w oczach zagarniając coraz to nowszą przestrzeń. Wyznaczały bieg moich żył, w których nie płynęła zwykła krew Człowieka Umysłu…
Moc się budziła. Czemu? Pozostało jeszcze tyle czasu do przemiany…
Syknąłem. Spojrzałem w lustro. Objęły fragment szyi i całe dłonie, aż po łokcie. W tym tempie termin wypadnie za tydzień. Jest cholernie źle.
Pierwszą fazę na szczęście mogłem opanować mocą zmiany wyglądu. Po chwili skupienia objawy zniknęły. Obawiałem się przejścia w następną fazę. Wtedy tego nie zatrzymam.
Z płynem do kąpieli w dłoni ruszyłem wziąć prysznic.
Łazienkę wypełniła szczelnie para.




W ręczniku zarzuconym na ramiona szukałem jakiegoś ubrania na zmianę w półkach komody. Usłyszałem pukanie i nim zdążyłem odpowiedzieć w drzwiach ukazała się służąca. Nie speszyła się wcale na mój widok. Miała około czterdziestki i podczas swej pracy u Adriana zapewne widziała wielu nagich mężczyzn. Uśmiechnąłem się do niej.
- Panie Sawwa przywiozłam panu śniadanie – powiedziała i wjechała z wózkiem do środka. – Pański wujek kazał przekazać o spotkaniu o piętnastej w jadalni. Pozna pan podczas niego dobrego przyjaciela pana Adriana, Dyrektora Morfusa. Oto garnitur – powiedziała i położyła go na łóżku. – Życzy pan sobie czegoś jeszcze?
Profesjonalnie spoglądała mi w oczy.
- Czy mogę dostać, jakieś normalne ubranie? – zapytałem. – Moje zniknęło.
Uśmiechnęła się.
- Pewnie pan nie zauważył szafy.
Zmarszczyłem brwi, na co zaśmiała się cicho. Jakiej szafy? Podeszła do obrazu i ku mojemu zdziwieniu przesunęła go w bok. Moim oczom ukazała się szafa widmo.
Kim tak naprawdę jest Adrian? Ja nie mam pojęcia, co on brał, kiedy projektował ten dom, a raczej go autoryzował. Willa należała od pokoleń do Rodziny.
- Czy to wszystko? – zapytała.
Pokiwałem głową. Natychmiast wyszła zostawiając mnie samego.
Zasiadłem do śniadanie. Smaczne. Takie, jak lubię. Spojrzałem na Kota.
Dochodziła pierwsza.
Nie chce mi się siedzieć w tym miejscu. Odsunąłem wózek. Krew mnie paliła. Czułem się rozdrażniony. Położyłem się na łóżku. Wierciłem się nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Ocknąłem się po jakimś czasie. Nie zauważyłem, że zasnąłem. Wstałem zaczynając chodzić po pokoju.
Kot mówił, że jest druga. Jeszcze godzina.
Przetrząsnąłem cały pokój. Ubrania w szafie spodobały mi się. przetrząsnąłem komodę. Nic ciekawego. Stało na niej srebrne pudełeczko. Otworzyłem je. Lizaki. Wybrałem ten z gumą.
Nuda!
Ubrałem  garnitur.
Wyglądałem tak szykownie. Elegancik. Zacząłem chodzić od ściany do ściany. Boże złoty. Cykanie zegara brzmiało w mojej głowie. Krew krążyła. Niech to już się skończy.
Żar budził rządzę.
Otworzyłem balkon. Średnio orientowałem się, co dzieje się wokół mnie. Tak działa wrząca Krew. Świerzy powiew orzeźwił mnie. Widok był piękny. Tuż nad balkonem znajdował się ogromny basen wychodzący z wnętrza domu. Lazurował woda błyszczała. Prócz niego tuż przy domu znajdowały się mniejsze, rekreacyjne baseny. W oddali mieścił się budynek, w którym jest sauna. Przy lesie stała stajnia z wybiegiem dla koni. Nie wiem po co mu one. Ogród okalał basen, z góry widziałem tysiące dróżek, a nawet prywatną wersję labiryntu Adriana w dalszej części.
Światło oślepiało mnie. Poczułem się taki…
- Co ty robisz? – usłyszałem z dołu. Otworzyłem oczy. Spojrzałem w dół. Nawet nie zorientowałem się, kiedy wyszedłem za barierkę. Stałem piętami na krańcu balkonu. Jeden krok i znajdę się na dole.
- Chłonę wolność – powiedziałem puszczając barierkę wznosząc ręce po bokach ciała.
- Tytanic? Strasznie podobny do Rose – powiedział nieznajomy.
Spojrzałem na niego nie zmieniając pozycji. Poruszyłem głową, a moje ciało delikatnie przekrzywiło się ku dołowi. Stał tam człowieczek. Obcięty na krótko, szeroki nos, duże czarne oczy. Czarny mężczyzna w czarnym garniturze.
Połowiczny? Trzeba to sprawdzić.
- Wiem – powiedziałem z uśmiechem. – To te włosy.
Machnąłem ręką udając, że przerzucam pukle na drugie ramię. Zachwiałem się gwałtownie.
- Zejdź – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. On chce mi rozkazywać?
- Zmuś mnie.
Spojrzał mi w oczy. Nawet z takiej odległości widziałem bijącą z nich nienawiść. Dyrektor Morfus. Czyżbym stał na drodze do przejęcia Firmy?
Złapał haczyk. Jego ciało uniosło się w górę. Znalazł się naprzeciw mnie.
- Lewitacja? – zaśmiałem się. – Zapewne mam przyjemność z Dyrciem.
- Witam. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale nie przyjemnie rozmawia się w ten sposób. Czy mógłbyś zejść? – chciał być miły. Ty mnie jeszcze nie znasz… Gdyby tak było nawet byś się o to nie pokusił.
- Dobrze – powiedziałem. – Pomożesz mi?
- Oczywiście – podleciał do mnie i podał mi dłoń. Spojrzałem mu w oczy i uśmiechnąłem się chytrze.
Skoczyłem na dół.



Rozległ się głośny plusk.
Woda objęła całe moje ciało. Otworzyłem oczy. Widziałem tysiące maleńkich kryształków, którymi wysadzane było dno. Miałem ochotę przyjrzeć się im bliżej. Zaczynało brakować mi powietrza.
Wynurzyłem się na powierzchni. Dyrcio stał już przed basenem. Wyglądał na ostro wkurzonego. Podpłynąłem do brzegu i oparłem o niego dłonie.
- Dlaczego bawisz się w syrenkę, Rubienie? – spytał wujek podjeżdżając na swoim śmiesznym wózeczku. Zabawnie wyglądał w białym garniturze. Na jego kolanach znajdował się puchaty szlafrok. Uśmiechnąłem się.
Obłok pary uniósł się nad taflę wody.
- Włączyłeś ogrzewanie? – spytał Adriana Morus.
Mina wujka – bezcenna. Nie wiedział, co powiedzieć. Woda uspokajała mnie, ale temperatura rosła zbyt gwałtownie.
Wyszedłem z basenu i zacząłem się rozbierać.
- Odmłodniałeś od wczoraj – powiedział wujek. Zmrużyłem oczy. W zmianie wyglądu wkradł się błąd. Wziąłem szlafrok z jego kolan i owinąłem się nim.
- Możemy iść – uśmiechnąłem się szeroko.
- Widzę, że poznałeś już Piotra Morfusa. Jest głównym dyrektorem naszej Firmy.
- Oczywiście – powiedziałem.
- Więc chodźmy. Jedzenie stygnie – powiedział Morfus.
- Wybaczcie, ale ja pojadę – roześmiał się Adrian.
Dotarliśmy do ogromnego pomieszczenia z kilkunastometrowym stołem z pięknego gatunku drewna mieniącego się na bordowo. Na całej długości stały przeróżne dania. Ucztę przygotowano dla tuzina, a nie trzech osób. Nad nami znajdowały się dwa kryształowe żyrandole. Usiadłem na masywnym krześle po prawej stronie Adriana. Po lewej zasiadł Morfus wyraźnie niezadowolony. Czułem swą powinność w zirytowaniu go do granic możliwości. Miałem już kilka pomysłów.
Usiadłem bokiem na krześle, a nogi przerzuciłem przez oparcie na ręce. Uśmiechnąłem się, jak dziecko. Służąca nalała nam wina. Wziąłem kieliszek starając nie zmienić swej pozycji. Wyglądało to pewnie komicznie. Przeklęty szlafrok, co chwilę się przesuwał …
- Zapewne Rubienie nie wiesz zbyt wiele o Piotrze. Mianowicie zajmuje się on kontrolą nad wszystkimi pomniejszymi członami naszej firmy. Jak wiesz, jest ich dużo. Znajdują się w każdym kraju na świecie i … - przemawiał z zapartym tchem Adrian. Wyłączyłem się, gdy zaczął wyliczać osiągnięcia.
Firma była potężna. Jej „zwykła” część zajmowała się handlem i produkcją broni, nowoczesną technologią, przeróżnymi badaniami… Wieloma rzeczami. Wszystkim i niczym jednocześnie. Głównym zadaniem było coś całkiem innego.
Rodzina sterowała Firmą. Głową całego cyrku na kółkach był Adrian, a Morfus jednym z dalszych krewnych. Także w jakimś stopniu moim, chociaż ja pochodzę z centralnej linii, jak wujek. Adrian miał nadzieję przekazać władzę potomkowi właśnie z niej pochodzącej. On nie miał dzieci, ale jego siostra tak. Jedno. W dodatku chłopca. No i jeszcze z dość niepowtarzalną mocą, o której wiedziały włącznie ze mną cztery osoby.
Przyznaję, że Adrian całkiem dobrze sobie to wymyślił. Nie moim zadaniem jest sprawowanie władzy nad Firmą. Najważniejszą rzeczą dla mnie jest wolność. Związanie się na wieczność z molochem z pewnością nie pomoże jej zachować.
Zacząłem głośno rzuć gumę, czym wyraźnie przeszkadzałem Morusowi. Moje mlaskanie było dla niego niesmacznie, a tym bardziej, kiedy pozwoliłem sobie wyciągnąć ją z buzi i obwijać na palcu. Adrian nie czuł się zupełnie skrępowany.
- Możesz przestać? – zapytał z powagą Morus. Wkurzyłem go. Uśmiechnąłem się słodko.
- A co ja będę z tego miał? – spytałem, a Adrian wybuchnął śmiechem. Założyłem nogę na nogę odsłaniając przez przypadek, część której nie powinienem. Nienawidzę tego szlafroka.
- Nie widzę celu w zachowywaniu się w ten sposób, co ty. Chcesz mi coś udowodnić? Na przykład, że małe jest piękne? – zapytał Piotr z oburzeniem wymalowanym na czarnej twarzy.
- Ty z pewnością o tym wiesz.
Adrian popluł się winem.
- Przydałby ci się śliniak – powiedziałem wstając. Wziąłem serwetkę i wytarłem mu czule usta. Popatrzył na mnie zupełnie zszokowany. Piotr czuł się niezręcznie. Odwrócił wzrok. Pomyślał, to co chciałem. Cel osiągnięty. Misja zakończona.
- A teraz przejdźmy do rzeczy. Widzę, że czegoś chcesz Adrianie, wiec mów – syknąłem zupełnie zmieniając swoje zachowanie. Już nie byłem rozpieszczonym bachorem.
Chociaż może…
- Oczywiście nie mogę liczyć na to, że zgodzisz się zostać moim oficjalnym spadkobiercą?
- Śnisz? Zresztą zapytaj Dyrcia. Nie potrafi wytrzymać ze mną dziesięciu minut, a co dopiero wykonywać moich poleceń. Nie jestem człowiekiem zdolnym do zarządzania większą grupą osób. Wybacz. A teraz moje zleconko.
- Idź do Podziemia – powiedział Adrian wzdychając ciężko. – Przez wejście w szklanym budynku. W ten sposób nikt się nie zorientuje, że poplecznicy Gabriela nie zabrali cię z domu.
- Tutaj Wrony nie przyjdą – mruknąłem.
- Dobre określenie Rubienie – powiedział. – Wrony. To brzmi tak ptasio. Genialne.
- Dziękuję – ukłoniłem się z uśmiechem. Klepnąłem Dyrcia w ramię. – Bez stresu, stary. Nie martw się. Nie będziesz już musiał przebywać ze mną, ani minuty dłużej. Mam nadzieję Adrianie, że zakończysz swoją zabawę. Nie życzę sobie więcej podobnych spotkań.
- Wszystko zależy od tego, co ja zdecyduję – powiedział Adrian.
Stałem już przy drzwiach. Zatrzymałem się i odwróciłem.
- Nie igraj z ogniem, wujku.
Wyszedłem.
Na piętrze rozpocząłem poszukiwania mojej sypialni. Miałem zaledwie mglistą świadomość jej położenia. Zdezorientowany rozejrzałem się po korytarzu. Przecież powinny tu być drzwi! Poszedłem dalej, ale zatrzymałem się. Wróciłem i stanąłem przed ogromną szafą. Adrianie błagam!
Otworzyłem drzwiczki i znalazłem ciąg futer. Jeśli tam nic nie ma i robię z siebie idiotę… Wymacałem tył szafy. Futra gilgotały mnie. Zbierało mi się na kichnięcie. Nic nie wyczułem. Govno! Kopnąłem tył szafy.
Chciałem szukać dalej drzwi, ale usłyszałem skrzypniecie.
Wiedziałem!
W sypialni zrzuciłem z siebie szlafrok zaczynając się ubierać. Mój stary strój też tu był. Ostatecznie wyglądałem, jak poprzednio. Czarne dżinsy, skórzana kurtka, do kompletu rękawiczki i ogromne, wojskowe buty. Z szafy oprócz bielizny wziąłem czarny T-shirt. Podobał mi się.
Nadszedł czas, by podbić Podziemie.


Tym razem w Podziemiu panowała zupełna cisza. Nikogo nie zauważyłem na placach. Zupełna pustka. Postanowiłem iść do pałacu. Przebiegłem po schodkach. Ogromne drzwi stały otworem. Czerwony dywan wyścielał podłogę. Prowadził w głąb pałacu. Coś mówiło mi, że mam tam iść. Przeszedłem pod podestem, do którego prowadziło dwoje naprzeciwległych schodów ze złotą barierką. Na piętrze znajdowały się kolejne drzwi. Na zdobionych złotem ścianach wisiały obrazy.
Przeszedłem dalej przyglądając się wspaniałemu wystrojowi korytarza. Przeważały tu czerwienie, beże i złoto. Kolejne drzwi były mniejsze, ale dużo piękniejsze. Drewno wyrzeźbiono i pokryto złotem. Nie miałem czasu im się dokładniej przyjrzeć. Otworzyłem je cicho i ostrożnie wszedłem do ogromnej sali.
Bez problemu mieściła całą gromadę Ludzi Umysłu. Ogromne, złote żyrandole zwisały z kopuły ozdobionej obrazem. Piękne, antyczne malowidła znajdowały się także na ścianach. Posadzka wykonana była z marmuru. Za ludem, w głębi znajdowały się drzwi. Nigdzie nie dostrzegłem Wron i liczyłem, że przedostaną się właśnie przez nie. Nie myliłem się. Gdy wielki zegar znajdujący się na wieży pałacu wybił osiemnastą, a dong zatrząsnął murami, pojawiły się Wrony.
Postacie zdawały się sunąć po podłożu. Mknęły szybko okrążając całą grupę Ludzi Umysłu. Dotarły, aż do drzwi. Zdezorientowany i przerażony lud odwrócił się, gdy zamknęli je z trzaskiem. Najwięksi z Wron zabarykadowały je niwelując zupełnie szansę ucieczki. Kiedy ostatni sługa wyszedł, w drzwiach ukazał się Gabriel. Wyglądał o wiele dostojniej niż na pierwszym naszym spotkaniu. Nie stroił się do zabicia Króla, za to dziś wyglądał perfekcyjnie w idealnie skrojonym garniturze. Czarna peleryna, ta sama, co u Wron powiewała za jego plecami. Jedyną różnicą jest to, że Gabriel w przeciwieństwie do swoich sług nie nosił kaptura na głowie. Zniszczyłby sobie fryzurę!
Błagam.
Wzniósł się w górę na tej samej platformie, co Olaf  tuż nad głowy ludu. Zaledwie wczoraj zabił na niej Króla, a dziś sam tam stoi. Czyżby pragnął powtórki z rozrywki? Jeśli chce, ja mogę mu ją dać.
Ciekawe, co zamierza zrobić.
- Witajcie bracia i siostry – powiedział donośny, pewnym siebie głosem. – Dziś przypada najważniejszy dzień w nowej erze Ludzi Umysłu. Zapoczątkowaliśmy ją zaledwie wczoraj. Dziś każdy z was dopełni swego obowiązku.
- Jakiego obowiązku? – pojawiły się szepty pośród ludu.
- O czym ty bredzisz?
- Królobójca! Nikt nie będzie cię słuchał!
Gabriel uciszył ich gestem dłoni. Choć żaden z Ludzi Umysłu się do tego nie przyznawał bardzo się go bali. Wyczuwałem ich strach. Wypełniał salę po brzegi.
- Mój czyn pozwolił nam się uwolnić od władzy głupca. Stare czasy są już za nami – uśmiechnął się. – Przyjmuję wasze zarzuty. Jestem Królobójcą, ale zrobiłem to dla dobra Ludzi Umysłu! Dla nas wszystkich! Przyszedł czas, by odebrać nasze dziedzictwo! – krzyknął, a Wrony zawtórowały mu. – Rozumiem, że niektórzy z was nie są w stanie odciąć się od przeszłości. My w tej nowej, świetlistej erze będziemy wiele z niej czerpać, a mianowicie uczyć się na jej błędach! Pierwszym z nich jest odebranie zapłaty. Przysięgi.
- O co chodzi? – znów pojawiły się szepty. 
- Każdy z was wypełni swój obowiązek względem nowej ery, względem Ludzi Umysłu i względem mnie, waszego nowego władcy. Dziś będziecie przysięgać.
- Nikt nie będzie przysięgał! – krzyknął ktoś. – Nikt! Nie uznajemy twojej władzy!
- Ależ proszę. Nie musisz mi służyć, ale zgodnie z nowym prawem – pstryknął palcami. Z marmurowej podłogi wyrosła ogromna tablica z wyrytymi na niej napisami. – Umrzesz. Ogłaszam wszem i wobec, że każdy kto sprzeciwi się mojemu rozkazowi zostaje skazany na śmierć. Bez wyjątków. Wszyscy, którzy staną po stronie zwykłych ludzi są zdrajcami Ludzi Umysłu. Ukarani zostaną zarówno oni, a także ich rodziny. Próby działania przeciw moim rządom są jednoznaczne z działaniem na niekorzyść Ludzi Umysłu!
- Rebelia cię zniszczy!
- Rebelia zostanie zniszczona – odpowiedział ze spokojem Gabriel. - Próby pomocy tej grupie, przekazywanie informacji lub nawet kontaktowanie się z nimi zostaną surowo ukarane. Od dziś macie stosować się do Prawa. Od teraz tworzymy Zjednoczoną Republikę Ludzi Umysłu. Nadeszła dla nas nowa, świetlana era. A na dowód przynależności do niej oczekuję od was przysięgi.
- Mamy wykrzyczeć ci swoją wierność?
- Jak bardzo cię nienawidzimy?
- Nie. Słowa w tych czasach nie wiele znaczą. Liczą się czyny – powiedział Gabriel. Skinął na swe sługi.
Do wnętrza wprowadzono zwykłych ludzi. Z przerażeniem rozglądali się wokół. Mieli zaklejone taśmą usta, by nie krzyczeli. Wrony wprowadziły ich pod groźbą śmierci. Biedni ludzie przypominali zwierzęta gotowe na odstrzał. Tak właśnie miało się stać.
Uśmiechnąłem się pod nosem widząc to wszystko.
Kolejny dobry dzień.
Wrony ustawiły ludzi w rzędzie. Po ich twarzach wykrzywionych ze strachu spływały łzy. Pośród nich znajdowały się zarówno mężczyźni, jak kobiety i dzieci. Wrony bezlitośnie pchnęły ich na kolana. Słudzy spojrzeli wyczekująco na Gabriela.
- Co to ma znaczyć? – zapytał lud.
- Oto wasza przysięga – powiedział nowy władca. – Nikt nie wyjdzie stąd żywy, jeśli jej nie wypełni. To dopiero początek. Ludzie są, jak zwierzęta. Odbierzemy im to, co nasze. No proszę. Zaczynajcie. To was zahartuje – uśmiechnął się łaskawie.
Przerażony lud cofnął się o krok. Nie wiedzieli, co robić. Drżeli ze strachu. Tak wiele lat spędzili na życiu pośród ludzi. Większość z klęczących była im znana osobiście. Dzieci łkały w objęciach bezradnych rodziców. Starsi nie mieli pojęcia, co zrobić, jak zareagować. Mogli jedynie podporządkować się nowemu reżimowi. Przyglądałem się temu. Spodziewałem się czegoś takiego. Coraz bardziej lubiłem Gabriela.
- Wasze dzieci są zwolnione z obowiązku Przysięgi, ale każdy kto jest pełnoletni jest do niej zobowiązany – powiedział Gabriel. – Nie zrozumieliście? Wasze życie, albo ich! – skazał na ludzi. – Wybierajcie!
- Nie! – rozbrzmiały przerażone krzyki. Niektóre kobiety upadły załamane na podłogę łkając. Zapanował chaos. Dzieci krzyczały. Ktoś zaczął biec w stronę drzwi. Lud podążył za nim, lecz gwałtownie zatrzymał się. Wrony zamordowały go bezlitośnie, gdy tylko zbliżył się.
Martwe ciało upadło na ziemię.
- To bezbronni ludzie! – krzyczeli. Nie wiedzieli, co robić. Rozumieli, w jakiej sytuacji się znaleźli i to bolało ich najmocniej. Życie ludzi albo ich.
Dla mnie to proste równanie.
Ruszyłem z obojętną miną przez zgromadzony lud. Odstępowali ode mnie. Spoglądali na moją twarz nie rozpoznając w niej nikogo znajomego. Żaden z nich mnie nie pamiętał. Ostrze spłynęło mi do dłoni. Strzeliłem palcami lewej dłoni. Stanąłem przed rzędem klęczącym ludzi. Kogo, by tu wybrać?
Skierowałem się do młodego mężczyzny. On pokaże mi to, czego oczekiwałem po wczorajszym truposzu. Moja krew zawrzała mocniej. Paliła mnie od środka ponaglając, by jak najszybciej ugasić tę rządzę. To spowolni proces przemiany.
Przejechałem ostrzem po policzku zostawiając na nim krwawy ślad. Spoglądał mi w oczy przerażony, łzy płynęły po jego pliczkach, ale głęboko w nich paliła się iskra nadziei.
W sali panowała zupełna cisza. Wszyscy czekali, na to co zrobię. To był ten moment. Nawiązałem kontakt wzrokowy z Gabrielem. On też wyczekiwał. Żądał. Miałem ochotę się roześmiać, ale to nie pasowało do dramatyczności tej sytuacji. Trzeba grać swoją rolę.
Odsunąłem wolno dłoń od gardła chłopca. Odrzuciłem sztylet na bok. Odgłos uderzenia rozniósł się wokół. Echo dudniło. Lud za plecami zadrżał. Ujrzałem błogą ulgę w oczach człowieka. Wdzięczność…
Krew wzywała.
Skręciłem mu kark.
Okrzyk ludu, kiedy martwe ciało upadło na ziemię. Dzieci załkały zupełnie przerażone. Sztylet unosił się obok mnie. Gabriel uśmiechał się do mnie.
- Mogę jeszcze jednego? – zapytałem.
- Wybacz. Są odliczeni – powiedział władca ZRLU.
Wzruszyłem ramionami. Ciężki żywot. Krew się nie uspokoiła. Odwróciłem się kierując się do wyjścia. Przebywanie tu dłużej było zupełnie bezsensowne.
- Jak się nazywasz? – zapytał Gabriel. Zatrzymałem się.
~ To nasza druga randka. Nie wymagaj za wiele ~ - przesłałem mu myśl. Roześmiał się głośno. Ludzie Umysłu rozstąpili się przede mną, jak morze przed Mojżeszem. Z uniesioną głową spoglądałem w ich przerażone twarze. Zabijanie trzyma mnie przy życiu. Was zapewne zniszczy. Anomalie takie, jak ja występują rzadko.
Wśród tłumu dostrzegłem znajomą twarz.
- Reżim – szepnąłem do barmana z Landrynki. Puściłem mu oczko. Bardzo zbladł. Przypominał człowieka, przed zawałem – Zrób, co musisz.
Opuściłem Podziemie będące od teraz Główną Siedzibą ZRLU.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz